Koniec syndromu pierwszej dniówki. Przez lata ustawodawca beznamiętnie akceptował fakt, że w Polsce niezwykle łatwo jest zatrudniać ludzi na czarno m.in. dlatego, że Państwowa Inspekcja Pracy nie posiada żadnych skutecznych narzędzi do karania pracodawców.


Zgodnie z art. 29 par. 2 Kodeksu pracy umowę o pracę zawiera się na piśmie. Artykuł ten stanowi również, że jeśli umowa nie zostanie zawarta na piśmie, to pracodawca najpóźniej w dniu rozpoczęcia pracy przez pracownika ma obowiązek potwierdzić mu pisemnie ustalenia co do stron umowy, rodzaju umowy oraz jej warunków.
"Lata ciężkiej pracy nad sukcesem"
W praktyce oznaczało to, że pracownik może pracować na czarno bez żadnej umowy, dopóki nie przyjdzie do przedsiębiorcy kontrola z Państwowej Inspekcji Pracy – wówczas pracodawca i pracownik (często nie mając wyjścia) oświadczają, że to jego pierwszy dzień pracy, a umowa jest dopiero w przygotowaniu. Był to tzw. syndrom pierwszej dniówki - jedna z wielu polskich przypadłości wywoływanych przez złe prawo.
W 99% przypadków mechanizm ten działa bez zarzutu i pracodawca (chcący zatrudniać na czarno) musiał mieć naprawdę sporo pecha, by można było mu w tej sytuacji udowodnić, że zatrudnia nielegalnie.
Przeczytaj także
Lata apeli PIP, prac w komisjach sejmowych, tysiące artykułów naukowych, prasowych i internetowych na ten temat, a także setki reportaży w radiu, telewizji i prasie w końcu zaowocowały tym, że ustawodawca podjął się zmian w ustawie i o dziwo – skutecznie je przeprowadził. W rzeczywistości zdiagnozowanie problemu wymagałoby co najwyżej 10 minut anonimowej rozmowy z kimś, kto na czarno pracuje lub na czarno zatrudnia, ale najważniejsze jest to, że w końcu się udało.
Fakt, że ustawodawca przez lata akceptował ten stan rzeczy, sprowadza na niego odpowiedzialność za upowszechnienie szeregu patologii na rynku pracy, w tym pośrednio strat finansowych przedsiębiorców, którzy działając całkowicie legalnie, tracili oferty na rzecz tych, którzy zatrudniają na czarno. Dodajmy do tego koszty utrzymania bezrobotnych, opłat składek na ubezpieczenie zdrowotne, wynagrodzenia urzędników, którzy nie mieli narzędzi do skutecznego wykonywania pracy.
Sejm dokonał nowelizacji Kodeksu pracy, zgodnie z którą pracownik musi potwierdzić na piśmie ustalenia stron co do warunków zatrudnienia i rodzaju umowy przed dopuszczeniem go do pracy. Naturalnie w dwóch egzemplarzach – jedna dla pracownika, a druga dla pracodawcy. Zmiany wchodzą w życie 1 września 2016 roku.
Przeczytaj także
Co to zmienia?
Pozornie to mało istotna i nic nie znacząca zmiana. W praktyce to potężne narzędzie dla Państwowej Inspekcji Pracy. Jeśli w trakcie kontroli legalności zatrudnienia wyjdzie na jaw, że liczba pracowników obecnych w zakładzie nie będzie się zgadzać z liczbą zawartych umów lub pisemnych poświadczeń, to sprawa dla PIP będzie oczywista. Wysokość ewentualnych kar pozostaje niezmienna – od 1 tys. do 30 tys. zł. Niemniej, średnia wartość mandatu wystawionego pracodawcy przez inspektora wynosi 1187 zł, a grzywny orzeczone przez sąd – 2121 zł
Naturalnie zadziała to tylko w sytuacji, gdy pracownicy zatrudnieni na czarno będą w miejscu wykonywania kontroli.
Przeczytaj także
Łukasz Komuda w artykule Bezzębna Inspekcja Pracy wskazywał, że jeden inspektor pracy przypada na ponad 1 tys. firm działających w Polsce i gdyby musieli oni skontrolować wszystkie firmy działające w naszym kraju, to przeciętnie inspektor pracy pukałby do drzwi mikrofirmy raz na 20 lat. Z tego względu inspektorzy skupiają się na przedsiębiorstwach działających w branżach o dużym potencjale szarej strefy, czyli m.in. w sektorze budowlanym, gdzie prócz legalności zatrudnienia równie istotne są kwestie bezpieczeństwa i higieny pracy. Kłopot w tym, że pracownikowi, który chce (lub musi) pracować na czarno nie jest trudno z pracy uciec. I co ma wtedy zrobić inspektor? Gonić go? Niektórzy inspektorzy pracy nie mają nawet komórek służbowych. Ponadto ich poziom wynagrodzeń jest na tyle niski (do 3 tys. zł netto), że raz - nie mają motywacji a dwa - narażeni są na korupcję.
Mniej roztropni pracownicy ukrywają się – historie inspektorów PIP o tym, jak bawią się w chowanego z pracującymi na czarno, to nie żart. W rzeczywistości brakuje koordynacji pomiędzy instytucjami takimi jak ZUS, PIP czy urząd skarbowy. Pracy w szarej strefie nie traktuje się w Polsce jako przestępstwa – policja ma ważniejsze sprawy na głowie, więc scenariusz amerykański odpada. W USA kontrole legalności zatrudnienia dla pracodawcy bardzo często kończą się więzieniem (w końcu psuje biznes konkurencji i nie płaci podatków).
Szara strefa pracownicza kosztuje nas miliardy złotych
Co najmniej 5 mld zł w postaci dochodów budżetowych i wpływów ze składek. Szacuje się, że ok. 500 tys. bezrobotnych, za których opłacamy składki zdrowotne z publicznej kasy, w rzeczywistości osiąga dochód z pracy zarobkowej w szarej strefie, często pracując na czarno. Niektórych zmusza do tego trudna sytuacja ekonomiczna, ale znajdziemy też takich, którym to odpowiada.
Przyczyn jest wiele. Najpopularniejsza dotyczy wysokich kosztów zatrudnienia na legalnej umowie o pracę - klin podatkowy wynosi 41% (różnica między kwotą netto wypłacaną pracownikowi a kosztem całkowitej sumy potrzebnej do zabezpieczenia wynagrodzenia). Być może należy zastanowić się nad ich optymalizacją tak, by nie naruszyć zbytnio zabezpieczeń socjalnych pracowników, odrobinę zwiększyć ich płace netto, a jednocześnie odpowiednio obniżyć klin podatkowy w tych sektorach gospodarki, gdzie stosowanie surowszych przepisów po prostu kreuje patologie. Nie zmienia to faktu, że nadzór kontrolny powinien mieć na tyle duże kompetencje, by w sprawach oczywistych kara była nieodzowna.
























































