Przez pięć ostatnich lat stopy procentowe w Polsce były utrzymywane na rekordowo niskim poziomie. Większość członków Rady Polityki Pieniężnej uważa, że tak jest ok. Inną opinie na ten temat mają oszczędzający lub chcący kupić mieszkanie czy dom.
Równo pięć lat temu – 4 marca 2015 roku - RPP jeszcze w poprzednim składzie zdecydowała się obniżyć stopę referencyjną Narodowego Banku Polskiego aż o 50 punktów bazowych, do rekordowo niskiego poziomu 1,50%. Jedynym oficjalnym uzasadnieniem takiego posunięcia była statystyczna deflacja cenowa wywołana drastyczną przeceną ropy naftowej na rynkach światowych oraz spadkiem cen nieprzetworzonej żywności będącej efektem rosyjskiego embarga.
- W mojej ocenie obniżka stóp przez RPP jest błędem i nie będzie miała istotnego, pozytywnego wpływu na koniunkturę gospodarczą. (…) Według mnie to typowy przykład procyklicznej polityki monetarnej, czyli decyzji spóźnionej i niepotrzebnej – proszę wybaczyć autocytat sprzed 5 lat.

Po pięciu latach podtrzymują tę opinię i nadal uważam, że popełniono wtedy błąd. Co gorsza, kolejna Rada w całości nominowana przez obóz Prawa i Sprawiedliwości postanowiła w tym błędzie tkwić, zamiast go naprawić, gdy był na to jeszcze czas. RPP pod wodzą prof. Adama Glapińskiego przegapiła dogodny moment na umiarkowane podwyżki stóp procentowych, jaki nadarzył się na przełomie lat 2016/17.
Kosztowne konsekwencje monetarnych błędów
Idę o zakład, że gdyby trzy lata temu RPP zdecydowała się podnieść stopę referencyjną do historycznie i realnie wciąż bardzo niskiego poziomu 3-4%, to obecnie nie mielibyśmy takich problemów z inflacją. Zbyt długie tolerowanie narastającej po cichu presji inflacyjnej (z różnych względów niewidocznej we wskaźniku CPI w latach 2017-19) srodze zemściło się w ostatnich miesiącach. W styczniu 2020 roku inflacja CPI wystrzeliła do 4,4% i prawdopodobnie przez cały rok utrzyma się wyraźnie powyżej celu inflacyjnego Narodowego Banku Polskiego.

Brak dostosowania stóp procentowych do zmieniającej się rzeczywistości gospodarczej doprowadził do strukturalnych zmian w świadomości Polaków. Jeśli bowiem stopy procentowe rzędu 1,5% są odpowiednie przy łagodnej deflacji CPI (rzędu -1,5%), jak również przy inflacji CPI powyżej 3-4%, to coś tu musi nie grać. W pierwszej kolejności ten zgrzyt odczuwają posiadacze oszczędności. W warunkach zerowej lub wręcz ujemnej inflacji CPI (jak w latach 2015-16) nawet taki niskie oprocentowanie bankowych lokat dawało szansę na utrzymanie siły nabywczej oszczędności.

Ale przy inflacji przekraczającej 3% i depozytach oprocentowanych przeciętnie na 1,38% (stan na styczeń 2020, dane NBP), oszczędzający ponoszą realną stratę. Tym bardziej, że przychód z lokat opodatkowany jest podatkiem „od zysków kapitałowych”. W rezultacie realna stopa oprocentowania depozytów w Polsce wynosiła w styczniu -2,89% (i to bez uwzględnienia podatku Belki). Przy 275,85 mld złotych ulokowanych przez gospodarstwa domowe na lokatach terminowych utrzymanie takiej sytuacji przez następne 12 miesięcy oznacza, że Polacy realnie stracą prawie 8 miliardów złotych. Tak właśnie wygląda represja monetarna serwowana nam przez obecne władze monetarne.
Tracą oszczędzający, ale kto korzysta?
Na dłuższą metę utrzymywanie realnie ujemnych stóp procentowych obniża – a czasem wręcz zabija – skłonność do oszczędzania. Bo po co trzymać pieniądze na lokacie, która po uwzględnieniu inflacji (oraz podatku) i tak przynosi straty? Ten trend zresztą widać już w danych. Przez ostatnie trzy lata gospodarstwa domowe zmniejszyły depozyty terminowe o blisko 26 mld zł, czyli o 8,6%. Równocześnie na zwykle nieoprocentowanych rachunkach bieżących Polacy trzymają już ponad 608 mld złotych. To o 205 mld zł – a więc aż o połowę więcej – niż trzy lata temu! Na poniższym wykresie gołym okiem widać, że po obniżeniu stopy procentowej w NBP pięć lat temu coś zaczęło się zmieniać. Przestała rosnąć wartość depozytów terminowych, ale przyspieszył wzrost nieoprocentowanych wkładów bieżących gospodarstw domowych.

Zaryzykowałbym tezę, że Polacy zaczęli mniej oszczędzać, choć wciąż nie bardzo wiedzą, co zrobić z pieniędzmi. Niski poziom wiedzy o finansach w połączeniu z elementarnymi brakami etyki w polskiej branży finansowej (kredyty „frankowe”, „ubieranie” w ryzykowne fundusze, polisolokaty, GetBack, etc.) sprawiły, że naród popadł w konsternację. Polacy wiedzą już, że nie opłaca się trzymać gotówki na śmiesznie oprocentowanych lokatach, ale najwyraźniej jeszcze nie są gotowi, aby zainwestować na giełdzie czy masowo poszukać szczęścia na rynkach zagranicznych.
W ten sposób w ludziach zabija się finansową przezorność i chęć do oszczędzania w bezpieczny sposób. Równocześnie skłania się ich do zaciągania długów, bo przy wysokiej inflacji obecna wartość pieniędzy, które trzeba będzie oddać, jest coraz wyraźniej niższa od wartości pożyczki. Tyle, że wielu ludzi za pożyczone od banku pieniądze nie kupuje aktywów przynoszących dochód, tylko wydaje je na bieżącą konsumpcję (np. zagraniczne wycieczki) lub aktywa tracące na wartości (np. meble czy samochody). Dłużnicy konsumpcyjni tracą więc niezależnie od wysokości stóp procentowych.
Kredytowany balon mieszkaniowy
W polskich warunkach jest już jasne, że kredytowy impuls wygenerowany przez bardzo niskie stopy procentowe najmocniej objawił się w sektorze nieruchomości mieszkaniowych. Rok 2019 przyniósł rekordową akcję kredytową w „hipotekach”. Banki udzieliły kredytów mieszkaniowych za 62,6 mld złotych z tytułu 225 tys. umów kredytowych. Średnia wartość nowego kredytu wyniosła 283,15 tys. zł i była aż o 20 tys. zł wyższa niż rok wcześniej. Na koniec 2019 roku Polacy byli winni bankom 438,7 mld złotych (dane KNF). Licząc tylko kredyty w PLN (bo walutowych w tym okresie praktycznie już nie udzielano), zadłużenie z tytułu długu mieszkaniowego wzrosło o 128,1 mld zł, czyli o 67%.

Bardzo niskie stopy procentowe w potrójny sposób sprzyjają wzrostom cen nieruchomości. Po pierwsze, wyganiają kapitał z lokat bankowych, bo te ostatnie stają się oprocentowane znacznie poniżej rentowności najmu mieszkania. Po drugie, podnoszą zdolność kredytową potencjalnych kupujących. To sprawia, że prawie każdego „stać” na zakup nieruchomości za kilkaset tysięcy złotych. I po trzecie, niskie stopy to niskie raty w pierwszych miesiącach kredytowania, co stwarza iluzję opłacalności zaciągnięcia zobowiązania na 20 czy 30 lat.
Wielu – jeśli nie większość – kredytobiorców podejmuje bowiem decyzję kredytową w znacznej mierze w oparciu o wysokość pierwszej raty. Świadomość ryzyka stopy procentowej (czyli możliwości jej wzrostu w przyszłości) jest na ogół zbyt abstrakcyjna w porównaniu z twardymi liczbami. Jeśli to samo mieszkanie można kupić przy pomocy kredytu z niskim wkładem własnym (10%) i pierwszą ratą w wysokości ok. 1,5 tys. zł lub wynająć za ok. 2 tys. zł/m-c, to dla wielu wybór wydaje się oczywisty. Naprawdę ciężko przekonać kogoś, aby w swoich kalkulacjach uwzględnił koszt ryzyka.

To właśnie z powodu niskich stóp procentowych w NBP obserwujemy tak szybki wzrost cen mieszkań w polskich miastach. Według danych Narodowego Banku Polskiego ceny transakcyjne na rynku pierwotnym w latach 2015-19 poszły w górę średnio o 29% w 10 głównych miastach Polski. W Gdańsku, Krakowie czy Szczecinie w IV kw. 2019 roku było o przeszło 40% drożej niż w I kw. 2015 r. To właśnie członków Rady Polityki Pieniężnej należy pytać, dlaczego pozwolili na narastanie bańki w sektorze mieszkaniowym.
Bez refleksji i bez złudzeń
Po 5 latach rekordowo taniego kredytu już tylko jeden członek RPP publicznie domaga się podwyżek stóp procentowych. W styczniu za podwyżką opowiadało się trzech decydentów. Ale większość uważa, że nawet w obliczu budującej się bańki na rynku nieruchomości i inflacji CPI niemal dwukrotnie przewyższającej cel inflacyjny, nie ma potrzeby podnosić stóp. A jeden konsekwentnie i otwarcie opowiada się za jak najszybszym obniżeniem ceny pieniądza.
Narrację o „przejściowym”, „jednorazowym” i „zewnętrznym” charakterze inflacji niezmiennie podtrzymuje prezes NBP Adam Glapiński. Zarówno większość w Radzie, jak i na rynku finansowym, wciąż oczekuje, że inflacja „sama” wróci do celu nawet przy bierności władz monetarnych. I że podwyżka stóp procentowych w tym momencie nie stłumiłaby inflacji, a jedynie przydusiła wzrost gospodarczy. Te opinie nie biorą pod uwagę dwóch rzeczy.
Po pierwsze, że na utrzymującej się wysokiej inflacji Polacy tracą miliardy złotych i nawet jeśli ona faktycznie się obniży, to nikt tych strat nie zrekompensuje. Po drugie, wiara w „samospadkowość” inflacji może okazać się bardzo naiwna. W przeszłości inflacja CPI zwykle malała po tak silnym wzroście, ale też za każdym razem była kontrowana podwyżkami stóp procentowych. Teraz „wszyscy” liczą, że inflacja spadnie, nawet w sytuacji utrzymania rekordowo niskich stóp procentowych bez zmian. Aby się nie przeliczyli.
