
Jak to w końcu jest z tym mitycznym kryzysem? Jest on czy go nie ma? A jeśli jest, to czy jest to ciągle ten sam kryzys, czy za każdym razem obserwujemy coś nowego?
Na łamach Bankier.pl zwykliśmy uwieczniać rocznice bankructwa banku inwestycyjnego Lehman Brothers. Plajta jednego z największych graczy na Wall Street zintensyfikowała Wielki Kryzys Finansowy (choć nie była jego początkiem!) i przeszła do historii jako najbardziej spektakularny moment załamania z lat 2007-09.
Przeczytaj także
Już wiele lat temu pisaliśmy, że nie był to kryzys, lecz rezultat. Sześć lat „po Lehmanie” twierdziliśmy, że kryzys ma się dobrze i to samo powtórzyliśmy rok później. W następnym roku także przypominaliśmy, co się działo w 2008 roku. 9 lat po plajcie Lehman Brothers wciąż uważałem, że źródło kryzysu bije jeszcze mocniej, choć oficjalnie wszystko jest w jak najlepszym porządku. Gdy dwa lata temu przypominaliśmy o 10. rocznicy upadku Lehmana, dla wielu była to już odległa historia. Rok temu nie napisaliśmy nic i wszyscy pamiętamy, jakim krachem się to skończyło wiosną A.D. 2020.
Przeczytaj także
O co chodzi z tym kryzysem?
Gdy w poniedziałek 15 września 2008 roku potwierdziły się plotki o bankructwie czwartego banku inwestycyjnego w Stanach Zjednoczonych, współczesny system finansowy stanął na skraju przepaści. Sześć lat temu wszystkie banki z Wall Street faktycznie były bankrutami i każdy, kto miał o tym wiedzieć, ten wiedział. Co gorsza, okazało się, że rząd USA i Rezerwa Federalna nie będą ratować każdego upadającego banku, co wśród finansistów wzbudziło prawdziwą panikę. Bowiem kryzys jest wtedy, gdy niektórym dużym firmom finansowym zaczyna brakować pieniędzy (tzw. płynności).
Jasno zaznaczmy, że recesja nie musi oznaczać kryzysu. I zwykle nim nie jest. Przytrafiający się raz na kilka lat i zwykle krótkotrwały (tj. trwający kilka miesięcy) spadek aktywności gospodarczej łączący się ze spadkiem inwestycji, ograniczeniem konsumpcji, bankructwami firm i wzrostem bezrobocia jest niezbędnym elementem zdrowego cyklu koniunkturalnego. Recesje – choć dla wielu bardzo nieprzyjemne – są konieczne, aby wolnorynkowa gospodarka mogła się rozwijać w długim terminie. To właśnie okresy dekoniunktury eliminują z gospodarki błędne, nieproduktywne instytucje i wyrzucają z rynku nieefektywne przedsiębiorstwa, co prowadzi do wzrostu produktywności w całej gospodarce. Eliminują także zanadto rozpasaną konsumpcję gospodarstw domowych, przywracając równowagę między poziomem oszczędności i inwestycji w gospodarce.
W Polsce właśnie przeżyliśmy najgłębszą recesję od przynajmniej 25 lat. Nie dość, że mieliśmy do czynienia z przynajmniej dwoma kolejnymi kwartałami spadku produktu krajowego brutto (PKB), to jeszcze skala załamania była niespotykana od początku lat 90-tych. Ale recesję można też definiować przez pryzmat rynku pracy, patrząc na statystyki zatrudnienia lub bezrobocia.
Jeśli recesję określimy jako okres rosnącej stopy bezrobocia (pomijając zmiany sezonowe), to w ostatnich 30 latach Polska przeżyła trzy takie okresy: w latach 1990-94, 1998-2003 oraz 2008-13). Z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba recesja objawia się jako masowe zwolnienia pracowników, obniżki wynagrodzeń (np. poprzez skrócenie czasu pracy lub likwidacje premii i bonusów) oraz trudności ze znalezieniem zatrudnienia.
Kryzys dąży do przesilenia
Natomiast kryzys jest czymś znacznie gorszym. Jest oznaką wyczerpania się dotychczasowego modelu rozwoju lub systemu finansowego. I właśnie z tym drugim w skali globalnej mamy do czynienia od 2008 roku. Kryzysowi często towarzyszy recesja (lub recesje), ale może się też on tlić przy wciąż dodatnim wzroście gospodarczym (jak np. w latach 2017-19). W Polsce po roku 1992 nie doświadczyliśmy niczego, co można by nazwać kryzysem. Ale na świecie sytuacja wygląda inaczej.
Jestem przekonany, że od 2008 roku globalnie trawi nas poważny kryzys finansowy. Raz objawia się on ostrzej, innym razem łagodniej, ale cały czas trwa. W pierwszej płaszczyźnie jest to kryzys nadmiernego zadłużenia. Na koniec II kwartału 2020 roku cały świat (czyli rządy, banki, przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe) zadłużony był na 258 bilionów dolarów, co stanowiło 331% globalnego PKB. W ciągu kwartału obciążenie długiem podskoczyło o 10 pkt. proc., czyli nominalnie o 12,5 bln USD. Do teraz długi te zwiększyły się zapewne o kolejne kilka lub kilkanaście bilionów dolarów.
W tym momencie sceptycy zwykle żartują: a u kogo to jesteśmy zadłużeni? U Marsjan? Ha ha ha. Wtedy odpowiadam im, że te długi to Twoja emerytura, Twój fundusz inwestycyjny czy Twoje oszczędności w banku. Bo każdy dług jest czyimś majątkiem. Współczesny pieniądz jest długiem. I to właśnie niczym nieograniczona kreacja pieniądza (czyli długu) jest w mojej ocenie głównym źródłem obecnego kryzysu.

W krajach rozwiniętych podaż pieniądza (czyli kredytu) od lat rośnie szybciej niż realna gospodarka, co na dłuższą metę uniemożliwia obsługę (bo o spłacie od dawna nikt nie myśli) monstrualnego zadłużenia. Stąd się biorą zerowe – a gdzieniegdzie nawet ujemne – stopy procentowe. Chodzi o to, aby jak najdłużej utrzymać przy życiu obecny system rezerwy cząstkowej i fiducjarnego pieniądza. System, który w mojej ocenie, definitywnie przekroczył okres przydatności do spożycia.
Ten kryzys kiedyś się skończy. Ale zanim się skończy, może nas czekać okres potężnych turbulencji finansowych, gospodarczych, społecznych i politycznych. Stare struktury upadną i na ich gruzach powstaną nowe. I wcale nie jest powiedziane, że będą lepsze. Ale na starych już długo nie pociągniemy. Przełom może się wydarzyć równie dobrze w perspektywie najbliższych miesięcy i kwartałów jak i lat czy dekady. Warto się na niego przygotować, aby kolejny krach nie zaskoczył nas tak, jak 15 września 2008 zaskoczył pracowników Lehman Brothers.
Krzysztof Kolany
