To nie miało być tak. Globalne obniżenie stóp procentowych oraz rządowe wydatki (w tym na pomoc upadającym gigantom) miały do spółki z głębokimi reformami strukturalnymi w niedługim czasie wyprowadzić świat na prostą. Tymczasem kryzys świętuje siódme urodziny i wiele wskazuje na to, że świętował będzie też kolejne.


Poniedziałek 15 września 2008 r. był punktem kulminacyjnym pierwszej fali wielkiego kryzysu finansowego. Tego dnia potwierdziły się plotki o upadłości czwartego banku inwestycyjnego w Stanach Zjednoczonych. Okazało się, że rząd USA i Rezerwa Federalna, które wcześniej uratowały Bear Stearns i AIG, tym razem wstrzymały rękę i pozwoliły Lehman Brothers zbankrutować. Problemy, które przez lata zamiatane były pod dywan, zaczęły wychodzić na światło dzienne, a pompowane bańki pękać.
Lepiej już było/miało być
Dziś, siedem lat później, świat wciąż nie otrząsnął się po tamtych wydarzeniach. Owszem, tu i ówdzie odtrąbiono już koniec kryzysu. Nominalny PKB w wielu krajach wyszedł ponad stan z 2008 r., recesje występują raczej punktowo niż globalnie, a giełdowe indeksy – których kondycję nawet wielu ekspertów utożsamia lub blisko kojarzy ze stanem gospodarki – biły historyczne rekordy. Papierek lakmusowy i zarazem jeden z najważniejszych parametrów we współczesnej gospodarce – stopy procentowe – wciąż wskazują, że do normalności nam daleko.
Urodziny kryzysu szczęśliwie wypadają na dwa dni przed najważniejszym od miesięcy (lat?) posiedzeniem Federalnego Komitetu Otwartego Rynku. Przez wiele miesięcy oczekiwano – zgodnie ze wskazaniami przedstawicieli Fedu – że to właśnie na wrześniowym posiedzeniu najważniejszy bank centralny świata da sygnał, że Ameryka i świat stają na nogi i zdecyduje się na pierwsze od 2006 r. podniesienie stóp procentowych.
Po ostatnich zawirowaniach na rynkach finansowych, ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji w Chinach, rynkowy konsensus zakłada, że za dwa dni podwyżki stóp nie będzie – na podstawie notowań kontraktów Bloomberg szacuje prawdopodobieństwo na mniej niż 30%. Kolejne posiedzenie decyzyjnego organu Rezerwy Federalnej zaplanowano na październik, jednak wiele banków inwestycyjnych zakłada, że na podwyżki poczekamy do 2016 r.
W grę, którą roboczo nazwałem „n+1”, banki centralne grają z rynkami nie od dziś. Mechanizm jest prosty – „n” oznacza rok bieżący, zaś lepiej/normalniej zawsze ma być w roku przyszłym. Zmiana licznika (+1) najczęściej następuje właśnie okolicach sierpnia-września, kiedy okazuje się, że do końca roku pozostało zbyt mało czasu, żeby zrealizować świetlane, przełomowe prognozy. Zjawisko to jak na dłoni widać na poniższym wykresie:
#Wykres Dnia przed czwartkową decyzją Fedu. Ku pamięci. pic.twitter.com/vaGIrG9px2
— Michał Żuławiński (@M_Zulawinski) September 15, 2015
Jakby tego było mało, wystarczyło lekkie trzęsienie na giełdach od Szanghaju przez Londyn i Frankfurt po Nowy Jork, aby na świecie podniosły się głosy o dalsze wsparcie ze strony banków centralnych. Więcej na ten temat pisałem w artykule „Władcom pieniądza kończy się amunicja”.
Reformy ad calendas grecas
Chociaż z reguły mam zdanie odmienne niż przedstawiciele banków centralnych, to w jednym muszę się z nimi zgodzić – samo manipulowanie „monetarną wajchą” nie jest w stanie trwale wydźwignąć gospodarek z kryzysu. Potrzebne jest jeszcze działanie władz politycznych, o które na każdej konferencji apeluje m.in. Mario Draghi z Europejskiego Banku Centralnego.
W kontekście działań rządów kluczowymi parametrami są również deficyt i dług. Mimo, że przykłady tego, do czego prowadzi rosnące zadłużenie są na wyciągnięcie ręki (ze sztandarową Grecją na czele), ze świecą szukać państw, które zdecydowały się (nareszcie!) prowadzić zrównoważoną politykę budżetową. Wśród dużych państw jedyny sensowny plan „życia bez długu” realizują Niemcy.
O ile wydawanie tanio pożyczanego pieniądza rządom wychodzi całkiem nieźle, o tyle przeprowadzenie strukturalnych reform po siedmiu latach wciąż pozostaje praktycznie tylko na papierze. Właśnie w tym fakcie należy moim zdaniem upatrywać przyczyn przeciągania się kryzysu. Co z tego, że banki oferują kredyt niemal za darmo, skoro prowadzenie działalności gospodarczej obarczone jest wysokimi kosztami, sztywnymi regulacjami oraz przejawami „reżimowej niepewności” (inflacja i ciągłe zmiany prawa, interwencje w rynek etc.).
Bez drastycznej liberalizacji prawa gospodarczego, w Europie i Ameryce nigdy nie uda się wrócić do tempa wzrostu sprzed lat. Jeżeli nic się nie zmieni, to dorastające w czasie kryzysu pokolenia będą pierwszą od lat generacją, której (relatywny) standard życia będzie gorszy niż pokolenia ich rodziców. Zegar tyka, a osoby, które w młodym wieku nie znalazły właściwej pracy lub pozostawały „ukrytymi bezrobotnymi” zdobywającymi mało wartościowe na rynku wykształcenie, straconego czasu już nie odzyskają.


Summa summarum – mimo wysokiego bezrobocia i niemal darmowego kredytu, wybudowanie fabryki we Francji czy Włoszech, wciąż nie wydaje się złotą inwestycją. W efekcie najważniejsze „wsparcie” od banku centralnego dla gospodarki przejawia się w obniżeniu wartości waluty – wbrew ostatniej medialnej histerii Chiny nie wywołały wojny walutowej, a jedynie dołączyły do grona państw od lat dewaluujących na wyścigi - co wszak jest mieczem obosiecznym i za cenę wsparcia eksportu osłabia import i uderza w samą stabilność pieniądza, która jest z reguły wartością samą w sobie.
Lekarzu odejdź od łóżka
„To nie kryzys, to rezultat” – mówił Stefan Kisielewski. Od siedmiu lat banki centralne i rządy, czyli ośrodki władzy, które przyczyniły się do wybuchu kryzysu, sączą światowej gospodarce kroplówkę wzbogaconą rozmaitymi składnikami (niskimi stopami, wydatkami publicznymi, ochroną konkretnych branż itp.) sądząc, że w ten sposób stan zdrowia pacjenta się poprawi. Tymczasem inny myśliciel, który, podobnie jak Kisiel, fotografowany bywał z wystawionym językiem definiował „szaleństwo” jako „powtarzanie tej samej czynności cały czas i oczekiwanie innych rezultatów”.
Na siódme urodziny kryzysu światowej gospodarce wypada życzyć jednego – spokoju. Cóż z tego, że po latach ciężkiej terapii lekarze wyleczą pacjenta (gospodarkę) z dolegliwości, którą wyleczyć można było o wiele szybciej i taniej – po prostu pozwalając organizmowi samemu się oczyścić i wrócić do zdrowia (historia zna takie przypadki – np. „zapomniany kryzys” 1920-21). Owszem, bankructwa nierentownych przedsiębiorstw czy upadłość banków opierających się o rezerwę częściową, spowodowałaby gospodarcze zawirowania i giełdowy krach. Mimo wszystko uważam, że lepiej chwilę pocierpieć niż męczyć się przez całe życie.