

Sześć lat po bankructwie banku Lehman Brothers kryzys finansowy – choć ukryty – wciąż trwa w najlepsze. Na pozór przez te sześć lat w świecie finansów zmieniło się niemal wszystko, ale tak naprawdę wszystko zostało po staremu.
Gdy w poniedziałek 15 września 2008 roku potwierdziły się plotki o bankructwie czwartego banku inwestycyjnego w Stanach Zjednoczonych, współczesny system finansowy stanął na skraju przepaści. Sześć lat temu wszystkie banki z Wall Street faktycznie były bankrutami i każdy, kto miał o tym wiedzieć, ten wiedział. Co gorsza, okazało się, że rząd USA i Rezerwa Federalna nie będą ratować każdego upadającego banku, co wśród finansistów wzbudziło prawdziwą panikę. Bowiem kryzys jest wtedy, gdy niektórym bankom zaczyna brakować pieniędzy.
Zobacz też: To nie kryzys, to rezultat
Sześć lat później zdążono już dawno odtrąbić „koniec kryzysu” i powrót lepszych czasów. Ale to nieprawda. Choć sytuacja na rynkach finansowych przez ten czas dokonała wolty o 180 stopni, to prawdziwy koniec kryzysu wciąż jest przed nami. I wcale nie będzie on wyglądał ładnie.
Trupy żywe i martwe
Banku Lehman Brothers nie ma już wśród żywych. Podobnie jak kilku jego braci: Merrill Lynch, Washington Mutual i Wachovia, które zostały w awaryjnym trybie przejęte przez inne tuzy amerykańskiej bankowości: JP Morgan, Bank of America i Wells Fargo. Bank of America oraz Citigroup zostały uratowane przed bankructwem setkami miliardów dolarów publicznych pożyczek i gwarancji. Banki te żyją do dziś, choć notowania ich akcji spadły w tym czasie odpowiednio o 56% i 75%.
W rezultacie banki 2B2F (ang. too big to fail – zbyt duże, aby upaść) stały się jeszcze większe i zostały objęte systemowymi gwarancjami ze strony państwa. W ten sposób w amerykańskim, europejskim i japońskim sektorze finansowym utwierdziła się hegemonia bankowych świętych krów, które nadal mogą popełniać wielomiliardowe błędy na koszt podatnika. Postulaty objęcia tych instytucji ściślejszym nadzorem zostały skutecznie zablokowane przez waszyngtońskich lobbystów.
Strach przeistoczył się w euforię
6 lat temu całe Wall Street śmierdziało strachem. Teraz na amerykańskim rynku akcji trwa euforia. S&P500 oraz Dow Jones biją nominalne rekordy wszech czasów i od dna bessy z marca 2009 roku zdążyły potroić swą wartość. Hossa na Wall Street przypomina już bańkę spekulacyjną z wycenami spółek coraz częściej oderwanymi od fundamentów i bazujących na nierealistycznych oczekiwaniach.
Pięć przesłanek nadchodzącego krachu
Długi, które były niespłacalne w 2008 roku, od tego czasu zwiększyły się jeszcze bardziej. Zadłużenie Stanów Zjednoczonych przez sześć lat zwiększyło się o siedem bilionów dolarów i przewyższyło amerykański PKB. Bilans Rezerwy Federalnej powiększył się przeszło czterokrotnie, wzrastając o 3,5 biliona dolarów. To świeży pieniądz, który posłużył do wyciągnięcia rynków akcji na nowe szczyty.
Napompowane ceny aktywów finansowych jedynie maskują agonalny stan współczesnego systemu finansowego. Rezerwa cząstkowa, monopol banków centralnych na emisję pieniądza i przywilej dyktowania stóp procentowych doprowadziły do obecnego kryzysu i mało kto wspomina o konieczności wyeliminowania tej patologii. System, który nie ma nic wspólnego z kapitalizmem i wolnym rynkiem, a jedynie prowadzi do nieuzasadnionego ekonomicznie transferu bogactwa trwa w najlepsze. Amerykanie znów zadłużają się na konsumpcję, a niespłacalne długi po obu stronach Atlantyku i Pacyfiku robią się coraz większe. Ale utrzymywanie przez najważniejsze banki centralne praktycznie zerowych stóp procentowych świadczy o tym, że sytuacja jest daleka od normalnej. Gdyby faktycznie kryzys się skończył, cena pieniądza powróciłaby do przedkryzysowych 3-6%.
Kredyt żyje, kryzys tyje, kto spekuluje, ten żyje
Świat Zachodu doszedł w ten sposób do sytuacji, że o poprawie swojego bytu może mówić tylko wąskie grono najbogatszych (nawet nie 1%, a jeden promil), który najbardziej korzysta na wzroście cen aktywów finansowych i realnym spadku kosztów pracy. Natomiast masy żyją pod presją wysokiego bezrobocia i realnego spadku dochodów.
I to nie tylko w Grecji czy Portugalii, ale też w USA, gdzie oficjalna stopa bezrobocia (tzw. agregat U3) wyniosła w sierpniu 6,1%. Czyli praktycznie tyle samo co w momencie upadku Lehmana. Tyle że w tym czasie z rynku pracy wypadło 13 mln Amerykanów, a współczynnik aktywności zawodowej spadł do najniższego poziomu od 36 lat. Zatrudnienie w sektorach pozarolniczych dopiero w tym roku powróciło do stanu ze stycznia 2008 roku. Recesja wyeliminowała wiele dobrze płatnych posad w finansach i budownictwie, a późniejsze „ożywienie” dawało nisko płatne zatrudnienie głównie w fast foodach i opiece nad starcami. W rezultacie mediana realnych dochodów amerykańskich gospodarstw domowych spadła do 51 tys. dolarów rocznie wobec 55,6 tys. w roku 2007. I to dzieje się w gospodarce, gdzie podobno od 5 lat trwa wzrost gospodarczy. Przynajmniej teoretycznie.
Krzysztof Kolany