„Pełne zatrudnienie” stało się fetyszem ekonomistów, polityków i bankierów centralnych. W końcu, kto by nie chciał, aby wszyscy mieli pracę? Jednak rzeczywistość jest bardziej skomplikowana od teoretycznych modeli i obowiązującej doktryny ekonomicznej.


Według podręcznikowej definicji „pełne zatrudnienie” występuje wtedy, gdy każdy człowiek zdolny i chętny do pracy może ją znaleźć w miarę krótkim czasie. W ramach realnego socjalizmu polityka pełnego zatrudnienia sprowadzała się do przymusu pracy i przydzielania ludziom stanowisk pracy bez patrzenia na to, czy dany pracownik w ogóle jest potrzebny. Skończyło się to wszystko niezbyt dobrze. A najgorzej dla samych zatrudnionych.
W panującym nam obecnie „centralnie sterowanym kapitalizmie” jako stan pełnego zatrudnienia na ogół rozumie się stopę bezrobocia rzędu 4,5-5,5%. Frazes ten już dawno przesiąkł do języka polityków niezależnie od deklarowanej opcji ideologicznej oraz do świata bankierów centralnych, którzy nieraz wolą troszczyć się o stopę bezrobocia, niż przejmować się poziomem inflacji.
Według danych Eurostatu Polska już osiągnęła "stan pełnego zatrudnienia". Stopa bezrobocia liczona zgodne z metodyką BAEL na koniec 2017 roku obniżyła się do 4,4%, notując najniższą wartość w 20-letniej historii tych badań.
Statystyki bezrobocia publikowane przez Eurostat pochodzą z badań ankietowych zgodnych z metodyką Międzynarodowej Organizacji Pracy. W badaniach aktywności zawodowej (BAEL) za bezrobotnego uznaje się osobę niemającą pracy, gotową ją podjąć w ciągu dwóch tygodni i aktywnie jej poszukującą w ciągu ostatnich czterech tygodni. Równocześnie warto zaznaczyć, że aby zostać uznanym za pracującego wystarczy przepracować odpłatnie jedną godzinę w minionym tygodniu. Do grona pracujących "łapią się" także pracownicy na zwolnieniach chorobowych lub przebywający na urlopie.
Dlatego też statystyki bezrobotnych według BAEL są wyraźnie niższe od wyników podawanych przez GUS i Ministerstwo Pracy (ostatnio 6,8%), które publikują liczbę zarejestrowanych bezrobotnych. Czyli także tych, którzy nie są zainteresowani podjęciem pracy lub pracują „na czarno”.
Jednak we współczesnym świecie stopa bezrobocia niewiele mówi o sytuacji na rynku pracy. Co najwyżej stanowi informację, że na rynku jest niewielu łatwo dostępnych pracowników (przy niskiej stopie bezrobocia) lub że działy HR mogą przebierać w CV niczym w ulęgałkach (przy wysokim bezrobociu).
Po czym poznać "dobry" rynek pracy?
Jeden z ojców współczesnej ekonomii Adam Smith pisał, że bogactwo narodów bierze się z pracy. Zatem im więcej ludzi pracuje w rynkowej gospodarce, tym zazwyczaj jest lepiej. Na potwierdzenie tej tezy posłużymy się danymi Eurostatu na temat odsetka pracujących w przedziale 20-64 lat. To z grubsza rzecz biorąc wiek produkcyjny z pominięciem najmłodszych dorosłych (którzy z reguły jeszcze się uczą) i nie wnikający w różnice dotyczące różnic w wieku emerytalnym w poszczególnych krajach. To po prostu przedział wiekowy, w którym ludzie na ogół są w stanie pracować zarobkowo.
Powyższa statystyka jest dość wymowna. Pierwsze pięć pozycji zajmują kraje mieszczące się zarazem w pierwszej ósemce najbogatszych nacji w Europie (pod względem nominalnego PKB na mieszkańca). Przypadek? Nie sądzę. Dane statystyczne potwierdzają tezę, że bogactwo narodów bierze się z pracy. Wyjątek stanowią takie kraje jak Norwegia czy Luksemburg. Pierwszy swe bogactwo zawdzięcza ropie naftowej, a drugi usługom finansowym rozbudowanym dzięki korzystnemu prawodawstwu. Pozostali na swój dobrobyt muszą pracować (Ale niekoniecznie ciężko! Wystarczy pracować mądrze.).
Równie nieprzypadkowe jest inne zestawienie: im bogatszy kraj, tym dłuższa jest przeciętna długość aktywności zawodowej jego mieszkańców. Islandczycy są na rynku pracy przez ponad 47 lat, Szwajcarzy przez 42 lata, a Niemcy i Brytyjczycy po przeszło 38 lat. Średni czas aktywności zawodowej w Polsce to niespełna 33 lata, w Grecji 32,5, a we Włoszech nieco ponad 31 lat. Zatem wbrew obiegowym opiniom starsi wcale nie zwalniają miejsc pracy młodszym. Jest wręcz przeciwnie! Gdzie stosunkowo wcześnie wypada się z rynku pracy, tam bezrobocie jest wyższe. A zwłaszcza wśród młodych - w Grecji, Hiszpanii czy Włoszech stopa bezrobocia wśród osób do 25. roku życia przekracza 30%.
Ale sam fakt, że w danym kraju pracuje 4 na 5 osób w wieku produkcyjnym, nie mówi jeszcze wszystkiego. Z punktu widzenia indywidualnego pracownika nie liczy się to, jaka jest ogólnopolska (czy nawet regionalna) stopa bezrobocia, ani jaki jest wskaźnik aktywności zawodowej. Liczy się to, jak szybko znajdę nową pracę, jeśli z obecnej mnie wyrzucą lub sam się zwolnię. W krajach OECD przeciętny czas na bezrobociu wynosi ok. 10 miesięcy. Ale w Kanadzie pracę znajduje się średnio w 4,6 miesiąca, a USA w nieco ponad pół roku. W Polsce przeciętny okres poszukiwania zatrudnienia trwa blisko rok! To rok bez stałych dochodów, nierzadko stresujący i obciążający psychicznie.
Inna sprawa, że to tylko statystyki z urzędów pracy. Wielu ludzi - w tym zwłaszcza wykwalifikowanych specjalistów - z usług tych przybytków w ogóle nie korzysta. Dobry fachowiec, menedżer czy ekspert w swojej dziedzinie raczej nie musi szukać pracy. To praca szuka jego. Poza tym praca pracy nie jest równa. W dużym polskim mieście raczej bez większego problemu można znaleźć pracę "jakąkolwiek". Ale już znalezienie zajęcia dobrze płatnego i zgodnego z naszymi kwalifikacjami wcale nie musi być takie proste i krótkotrwałe.
Czy praca zawsze popłaca?
Nawet najbardziej zaawansowane modele statystyczne nie są w stanie oddać całej złożoności rynku pracy. Rynku szczególnego, bo w przypadku zdecydowane większości decydującego o poziomie życia rodziny. Ponadto praca nie jest dobrem homogenicznym. Praca programisty i robotnika budowlanego wymaga innych kwalifikacji i predyspozycji. Nie każdy może się też dowolnie "przebranżowić". 50-letnia nauczycielka raczej nie zostanie budowlańcem, a z górnika ciężko byłoby zrobić opiekuna dla przedszkolaków.
Zatrudniony nie zawsze znaczy pracujący. Chyba każdy zna lub słyszał o kimś, kto formalnie jest gdzieś zatrudniony i pobiera z tego tytułu wynagrodzenie, choć faktycznie nic nie robi. I nie mam tu na myśli tylko sektora publicznego. Po drugie, statystyki nie zawsze wychwytują wszystkich pracujących: ludzi z szarej (i czarnej - oni przecież też pracują!) strefy, pracujących w rodzinnych firmach czy gospodarstwach rolnych, tzw. wolnych strzelców czy choćby profesjonalnych inwestorów giełdowych czy graczy foreksowych.
Ale największy problem w statystyce rynku pracy jest z gospodyniami domowymi. To osoby ciężko pracujące w nielimitowanym czasie pracy, często w porze nocnej i w warunkach powszechnie uznawanych za szkodliwe (hałas itp.). W dodatku bez jakiejkolwiek umowy, bez przywilejów pracowniczych i bez prawa do państwowej emerytury. Te ciężko pracujące osoby (na ogół - lecz nie zawsze - kobiety) statystyka rynku pracy wyjątkowo złośliwie określa jako „bierne zawodowo”.
Stąd też biorą się powszechne w Polsce lamenty nad niskim wskaźnikiem aktywności zawodowej kobiet. Tyle że gdyby 100% populacji w wieku produkcyjnym zasiliło rynek pracy, to kto opiekowałby się małymi dziećmi czy niesamodzielnymi starcami? Nie bardzo wiadomo, bo póki co na ogół nie stać nas, aby zatrudnić do tego tańszych pracowników, np. z Filipin czy Bangladeszu tak, jak się to robi w krajach bogatszych.
Mamy tu przypadek pokazujący, że to, co uważa się za pozytywne w skali makro, wcale takie być nie musi w skali mikro. Weźmy nie tak znowu rzadki przypadek matki, która rozważa powrót na rynek pracy. Załóżmy, że znajdzie ofertę za 3 000 zł brutto (czyli o 50% ponad płacę minimalną). Czyli na rękę otrzyma 2 156,72 złotych. Prawie tysiąc złotych zabierze jej państwo (PIT, ZUS), które dodatkowo złupi z tego tytułu pracodawcę na kwotę 618,30 zł miesięcznie. Aby w ogóle zacząć myśleć o pracy na pełny etat, przykładowo matka potrzebuje wynająć opiekunkę do dziecka. Przy stawce rzędu 10 zł za godzinę przez 8 godzin dziennie i przy 22 dniach roboczych w miesiącu daje to koszt rzędu 1760 zł miesięcznie. Rzecz jasna bez żadnych umów, podatków i "składek na ubezpieczenia społeczne".
Na takim układzie nasza przykładowo matka wychodzi "do przodu" o niecałe 400 zł. Czy te pieniądze warte są kosztu powierzenia własnego dziecka obcej osobie? Czy dla 400 złotych warto zrezygnować z najważniejszych lat kontaktu z dzieckiem? To sprawa indywidualna. Ale trudno się dziwić, jeśli niewiele osób zdecyduje się na taki "deal" i nie postanawia poprawić statystyk rynku pracy oraz zwiększyć przy tym wpływów do kasy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Zatrudnienie - tak. Wypaczenia - nie!
Przykłady takich krajów jak Islandia, Szwajcaria czy Niemcy pokazują, że większa aktywność zawodowa po prostu się opłaca. Różnicę widać przede wszystkim w przedziale wiekowym 55-64 lata. W wyżej wymienionych krajach pracuje 70-80% ludzi w wieku "przedemerytalnym". W Polsce, Hiszpanii czy Francji mniej więcej połowa. Tu akurat sprawa jest oczywista i mniej więcej wiadomo, co trzeba zrobić: wyeliminować przywileje emerytalne wybranych grup zawodowych oraz urealnić wiek emerytalny do oczekiwanej dalszej długości życia.
A gdyby jeszcze tak obniżyć horrendalnie wysokie opodatkowanie pracy (podchodzące w Polsce pod 40%), to problem niskiej aktywności zawodowej zapewne rozwiązałby się sam. Wystarczyłoby, aby państwo nie zniechęcało do pracy i nie nagradzało za jak najwcześniejsze przejście w stan emerytalny.


























































