Wszystko działa tu pod hasłem „szybko, szybko!” – od usług, przez pracę, po jedzenie posiłków w kilka minut. Bo Koreańczycy chcą być mistrzami w wydajności. Cel typowego mężczyzny: praca w jednej z najlepszych korporacji. Cel kobiety: znalezienie jak najlepszego męża, nawet jeśli trzeba by się uciec do operacji… kolan.


O uzależniającym życiu w Korei Płd. opowiada mieszkająca tam od dziesięciu lat Polka, Anna Sawińska*.
|
Malwina Wrotniak, Bankier.pl: Trzy lata spędziła Pani w Samsungu. Nie tak dawno w rozmowie z radiową Trójką porównywała Pani system organizacji korporacji do wojska. Godziny spędzane w pracy, nieustanne korporacyjne kolacje, oszczędzanie urlopów, restrykcyjne przepisy to faktycznie codzienność?
Anna Sawińska: Samsung to bardzo specyficzna korporacja i nawet mój mąż, który jest Koreańczykiem przyznaje, że kultura organizacyjna tej firmy nie odzwierciedla do końca rzeczywistości innych firm koreańskich. Doświadczenia w Samsungu na pewno będą różniły się też w zależności od działu, dla którego się pracuje. Mnie przypadła praca w jednym ze starszych, bardziej konserwatywnych i zdominowanych przez mężczyzn departamencie B2B (business-to-business), a to wiązało się z prawdziwie wojskową kulturą i ciągłymi zakrapianymi kolacjami do samego rana, po których nawet sekundowe spóźnienie nie wchodziło w grę (informacja o spóźnieniu automatycznie pojawia się na ekranie szefa, gdy przy wejściu karta przybita jest do czytnika zbyt późno).
Myślę, że dopiero rozpoczęcie kariery zawodowej w Korei wywołało u mnie prawdziwy szok kulturowy. Dopiero wtedy zaczęłam rozumieć, jak fundamentalnie inna jest ta kultura i to na wielu poziomach. Pamiętam, że pierwszego tygodnia zostałam wysłana do Pragi, mimo że zupełnie nie miałam doświadczenia, ani pojęcia o naszych technologicznie wysoce zaawansowanych produktach. Pracowaliśmy tam od rana do nocy nad przetargiem, zajadając ramyeon (makaronowa zupka instant), którego cały zapas mój kolega przewiózł w kartonowym pudle.
|
Po powrocie, ni stąd ni zowąd, zostałam wezwana do szefa, który zrugał mnie w dosyć stanowczy sposób i to na oczach pozostałych pracowników (którzy przerażeni udawali, że są bardzo zajęci) - wszystko w języku koreańskim, którego nie rozumiałam ni w ząb. Zupełnie nie wiedziałam, co jest powodem jego furii, ale jakiekolwiek odezwanie się nie wchodziło w grę – szef ma zawsze rację. Potem okazało się, że na czas nie wypełniłam podsumowania wydatków z podróży służbowej, do którego służył specjalny system… w języku koreańskim, i o którego istnieniu nie miałam pojęcia. To był mój pierwszy test charakteru. Ten sam szef kilka dni później wydał na moją cześć kolację (sashimi posypane wiórkami ze złota!), serwując mi kieliszek za kieliszkiem koreańską wódkę soju (odmówić nie można), żeby sprawdzić zakres, w jakim jestem w stanie kontrolować swoje upojenie alkoholowe – to był drugi egzamin charakteru. Oba zdałam poprawnie, o czym dowiedziałam się dużo później.
Ciekawe. W dyskusjach o specyficznym kulcie pracy na Wschodzie przeważnie pojawia się Japonia. Myśli Pani, że w Korei to na razie łagodniejsze, wcześniejsze stadium?
Wydaje mi się, że obecnie Japonia jest krajem o wiele bardziej przyjaznym, jeżeli chodzi o kulturę korporacyjną. Tam adaptacja czy chociażby bazowy szacunek dla wartości wyznawanych na Zachodzie stoją na o wiele wyższym poziomie; kultura ta nie jest aż tak bardzo etnocentryczna, jak to ma miejsce w Korei. Nawet na ulicach gołym okiem zauważyć można różnorodność subkultur, bardzo silną chęć podkreślenia swojej indywidualności.
|
Korea z kolei to kraj bardzo homogeniczny, a jej mieszkańcy są bardzo dumni ze swojej narodowej spuścizny, czasem ocierając się o granice arogancji – Koreańczycy niezbyt dobrze radzą sobie z jakąkolwiek krytyką. Stąd zmiany społeczne w tym kraju posuwają się o wiele wolniej niż rozwój ekonomiczny. Tak samo jest z kulturą organizacyjną w korporacjach. Dominuje tutaj doktryna konfucjanizmu z całą plejadą restrykcyjnych zasad, którymi rządzą się relacje międzyludzkie – hierarchii posłuszeństwa według kryterium wieku, stanowiska, płci. Do tego dochodzą konfucjonistyczne zasady samodyscypliny, ciągłego dążenia do samorozwoju, ciężkiej pracy. Taka postawa wobec życia nauczana była od czasów dynastii Jeoson, która zaadaptowała chińską wersję konfucjanizmu na modłę swoich własnych potrzeb. Powiedziałabym, że dopiero teraz, bardzo malutkimi kroczkami, Korea zaczyna rozluźniać te rygorystyczne więzy. W mojej obecnej firmie dla przykładu hwesiki, czyli firmowe kolacje są opcjonalne (choć oczywiście lepiej jest w nich uczestniczyć), nikt nikogo nie zmusza do picia alkoholu, relacje szef-pracownik są o wiele luźniejsze, coraz więcej kobiet pozostaje w pracy po zamążpójściu.
|
Całej tej sytuacji w Korei nie nazwałabym kultem pracy, a kultem dążenia do zdobycia pracy w dobrej firmie. Praca w wielkiej korporacji determinuje bowiem status społeczny i gwarantuje przyzwoitą przyszłość nie tylko pod względem zawodowym, ale nawet i osobistym. Statystyki pokazują, że Koreańczycy są jednym z najciężej pracujących nacji pod względem ilości przepracowanych godzin. Trudno jednak zmierzyć efektywność tak spędzonego czasu. Z moich obserwacji wynika, że generalnie produktywność ta stoi na raczej niskim poziomie – często pracownicy muszą pozostawać przy komputerze tylko dlatego, że ich szef jest ciągle w pracy, a nie dlatego, że faktycznie mają coś do roboty.
W czym, w takiej sytuacji, szuka się tu ukojenia? Rodzina, sport, używki?
Jak mówiłam wcześniej, Korea to kraj kontrastów. Konfucjanizm przypisuje określone role kobiecie i mężczyźnie, i z tego powodu ich wzajemne relacje mają raczej rozłączny charakter. Kobiety najczęściej pozostają w domu i zajmują się wychowaniem dzieci oraz domowymi finansami – ich funkcja nie ma jednak pejoratywnego zabarwienia, jak to bywa u nas. Mężczyźni są od zapewnienia swojej rodzinie środków do życia. Mężczyzna i kobieta mają pod tym względem niewiele wspólnego i stąd spędzają swój czas w zupełnie innych środowiskach. Kobiety znajdują ukojenie w zakupach, spotkaniach z innymi ajumami (czyli zamężnymi kobietami z dziećmi) i rozmową z nimi. Mężczyźni często rozwiązują swoje problemy przy kieliszku, wracając do domu bardzo późno w nocy.
Jednocześnie Koreańczycy są bardzo wyczuleni na punkcie zdrowia – uważają swoją kuchnię za najzdrowszą na świecie (wielu Koreańczyków wierzy, że kimchi chroni przed SARS), uprawiają sport (jazda na rowerze, bieganie, pływanie, piłka nożna), kiedy tylko mają taką możliwość, regularnie chodzą do sauny, zasilają pokłady energii tradycyjną chińską medycyną lub wyrobami z żeńszenia.
To znaczy, że Koreańczycy przyzwyczaili się już do swojego tempa i stylu życia? Po tych kilkudziesięciu latach, od kiedy kraj oficjalnie postawił sobie za punkt honoru osiągnięcie mistrzostwa w wydajności pracy?
Koreańczycy są bardzo pragmatyczni i efektywni, kiedy wymaga tego sytuacja – często powtarzają, że „impossible is nothing”. Wszystko działa tutaj według zasady „ppalli, ppalli”, czyli „szybko, szybko” – od wszelkiego rodzaju usług, przez pracę w firmie, po spożywanie posiłków w ciągu pięciu minut. Dla Koreańczyków to chleb powszedni. Współpraca z bardziej towarzyskimi czy mniej zdyscyplinowanymi obcokrajowcami jest dla nich niemałą udręką. Tzw. small talk to dla nich niezrozumiała strata czasu.
Liczą się konkrety. Pewnie dlatego temat zawodowej przyszłości i pracy towarzyszy nawet dzieciom. Młodość spędza się tu wyraźnie inaczej niż w Europie?
Dzieciństwo determinuje całą przyszłość jednostki. Ważny jest nawet szpital, w którym dziecko przychodzi na świat, ponieważ może być on jednym z kryteriów przyjęcia do „lepszego” przedszkola. Lepsze przedszkole (rodzice koczują w namiotach, żeby zapisać tam swojego potomka) może z kolei zwiększyć szanse dostania się do bardziej prestiżowej szkoły podstawowej, a następnie średniej. Dzieci praktycznie nie mają dzieciństwa – po zajęciach w szkole uczęszczają do prywatnych instytucji, tzw. hakwonów, gdzie kontynuują naukę nawet do północy.
|
Wszystko to z myślą o dostaniu się do jednego z trzech głównych uniwersytetów: Seoul National University, Korea University lub Yonsei University. Konkurencja jest niesamowicie zażarta, bo przyjęcie w poczet którejś z powyższych uczelni jest równoznaczne z późniejszym sukcesem zawodowym, a co za tym idzie, także społecznym. W firmach absolwenci tych samych szkół często tworzą potajemne kliki, wspierając się nawzajem w różnego rodzaju wewnętrznych rozgrywkach. Dlatego też uniwersytet o wiele bardziej niż u nas determinuje karierę zawodową.
Ciekawa w tym kontekście wydaje się rola matek. Wspominała już Pani o tym, czego się od nich stereotypowo oczekuje.
Matka, podobnie jak u nas, traktowana jest w Korei z pewnego rodzaju szacunkiem. Bezdzietna kobieta uważana jest w jakiś sposób za niepełnowartościową (choć nikt o tym głośno nie mówi), ponieważ nie jest ona w stanie spełnić swojej podstawowej roli w tym kolektywistycznym społeczeństwie. Kobiety w ciąży i te, które dzieci już posiadają osiągają pewien niepodważalny status. W tym pojęciu funkcji, jaką ma spełnić kobieta nie ma jednak nuty protekcjonalizmu; jest ona po prostu zdeterminowana naturalnymi predyspozycjami podobnie jak funkcja mężczyzny. Życie dziecka chroni się na wszelkie możliwe sposoby (vide fartuchy dla pracownic, chroniące przed promieniowaniem), a brzemienną kobietę lub tę posiadającą dzieci traktuje się ulgowo, ponieważ to dobro potomka, a nie firmy będzie dla niej od tej pory najważniejsze.
Kobiet w Korei dotyczy jeszcze jeden ciekawy wątek: one tutaj na potęgę wykonują operacje plastyczne, korygując… kształt twarzy czy kolan (!). To chyba dowód na to, że płeć piękna chyba trochę wymyka się przewidzianym dla nich scenariuszom?
Wręcz przeciwnie. W większości przypadków jedyną możliwością awansu społecznego jest dla kobiety zdobycie męża (szanse na spektakularną karierę zawodową są ciągle bardzo nikłe). Operacje plastyczne są jednym z elementów zbroi, jaką przywdziewają kobiety w walce o najatrakcyjniejszego partnera. Wygląd mianowicie, oprócz dobrej rodziny, świetnego wykształcenia czy doświadczenia w firmie, jest jednym z ważniejszych kryteriów wyboru żony. Konkurencja, ale też i presja społeczna powodują, że już nastolatki otrzymują od swoich rodziców pozwolenie i finanse na operację np. nosa (operacje kształtu kolan też nie są rzadkością). Wygląd jest jednym z oręży, którym posługują się kobiety, nie mając lepszej alternatywy. Smutne jest to, że z oczywistych powodów przyjmują one tę sytuację z dużą przyjemnością.
„Korea jest krajem niebezpiecznym, a to ze względu na swoje silnie uzależniające właściwości”, czytamy we wstępie do napisanej przez Panią książki* „W Korei”. Po kilku spędzonych tu latach widzi Pani już u stan otrzeźwienia?
Chyba jednak nie – jestem absolutnie uzależniona chociażby od poziomu tutejszych usług, sauny, poczucia bezpieczeństwa na ulicy, niesamowitej pracy i wielu innych czynników. Z tą bardziej frustrującą częścią życia nauczyłam się już sobie radzić i ją tolerować. Ciągle czuję jakiś niedosyt, ciągle jestem głodna nowych wrażeń, a Korea cały czas dostarcza mi zaskakujących nowinek, nie pozwala mi się nudzić. Tutaj wszystko zmienia się tak szybko...
Są pomysły, by w przyszłości przenieść rodzinę do innego kraju?
Nie wykluczam, choć przyznam się, że na samą myśl czuję chyba większy niepokój niż kiedy wsiadłam w samolot do Korei dziesięć lat temu…
Dziękuję za rozmowę.
Czytaj również: Tam mieszkam: Korea Południowa cz. 1
* Książka "W Korei. Zbiór esejów 2003 - 2007" autorstwa Anny Sawińskiej ukazała się w maju 2012 nakładem wydawnictwa "Kwiaty Orientu". Mimo że inspirowana tematyką bloga, którego autorka prowadzi od roku 2003, jest zbiorem zupełnie nowych przemyśleń młodej kobiety rzuconej w bardzo odmienną kulturę. Eseje te są refleksją nad wybranymi niuansami koreańskiej kultury, opisem osobistych przeżyć na polu akademickim, korporacyjnym, ale także rodzinnym. To unikalna możliwość wglądu w kulturę Korei od samego środka.