Tradycyjnie już wystąpienie prezesa NBP Adama Glapińskiego zbiegło się w czasie z osłabieniem złotego. Zgodnie z przypuszczeniami części analityków rynek wykorzystał okazję, aby odreagować niedawne spadki kursu euro.


Czwartkowe wystąpienie szefa Narodowego Banku Polskiego nie obfitowało w nowe akcenty. Prezes Glapiński mówił wiele, ale niewiele z tego dotyczyło istoty prowadzonej polityki monetarnej.
- Nie podjęliśmy decyzji o zakończeniu cyklu podwyżek stóp procentowych, w ogóle nie było takiej dyskusji. Jeśli inflacja będzie się wyrywać do góry z korytarza, który przewidujemy, to jesteśmy gotowi do reakcji – powiedział przewodniczący Rady Polityki Pieniężnej.
ReklamaNiestety, zamiast mówić o zduszeniu inflacji, prezes Glapiński wolał rozwodzić się na temat recesji, bezrobocia i życzył sobie proinflacyjnego realnego wzrostu wynagrodzeń. Wszystko to brzmiało bardzo „gołębio” i zachęcało rynek do snucia wizji obniżek stóp procentowych w NBP, pomimo szalejącej w kraju dwucyfrowej inflacji.
Rynek walutowy wykorzystał konferencję prezesa Glapińskiego do realizacji zysków z krótkich pozycji na parze euro-złoty. W rezultacie kurs euro poszedł w górę, rosnąc z niespełna 4,52 zł w momencie rozpoczęcia wystąpienia prezesa NBP do przeszło 4,54 zł dwie godziny później.
W piątek o 9:53 kurs euro wynosił 4,5446 zł i był o ponad grosz wyższy od czwartkowego kursu odniesienia. Natomiast w środę zobaczyliśmy najniższe notowania euro (4,5045 zł) od lutego 2022 roku. Przez ostatnie trzy miesiące kurs EUR/PLN obniżył się o blisko 30 groszy, z tego tylko od Wielkanocy zaliczył spadek o ok. 15 groszy.
Trzeba też uczciwie przyznać, że na rzecz osłabienia złotego w czwartek zadziałały czynniki zewnętrzne w postaci umacniającego się dolara. Kurs EUR/USD zszedł w pobliże poziomu 1,09 po tym, jak przez poprzedni miesiąc bez powodzenia usiłował przełamać linię oporu leżącą powyżej 1,10.
W rezultacie w piątek rano dolar na polskim rynku kosztował 4,1613 zł, po tym, jak jeszcze w czwartek nad ranem płacono za niego nieco ponad 4,10 zł. Były to wtedy najniższe notowania amerykańskiej waluty od czasu rosyjskiej agresji na Ukrainę.
Po dwóch nieudanych próbach wybicia się dołem z półrocznego trendu bocznego kurs franka szwajcarskiego powrócił do starego „kanału”. W piątek rano helwecka waluta była wyceniana na 4,6699 zł, choć jeszcze w środę za franka płacono „tylko” 4,6034 zł.