"Jeżeli macie dolary, euro albo złoto, wymieńcie je na liry, abyśmy mogli odpowiedzieć jako naród. Musimy wysłać sygnał do Zachodu" – powiedział 10 sierpnia prezydent Turcji Recep Erdogan w czasie wiecu w mieście Bayburt.
Wypowiedź ta pojawiła się w dniu, w którym kurs dolara po raz pierwszy przekroczył wydawałoby się niemożliwy do sforsowania poziom 7 lir, podczas gdy jeszcze na początku roku "zielony" kosztował ok. 3,60 liry. Zatem w ciągu ośmiu miesięcy turecka waluta straciła ponad 40%.
W telegraficznym skrócie przypomnijmy, jak do tego doszło. Otóż prowadzona przez ostatnie lata polityka stymulowania konsumpcji i wzrostu PKB z zagranicznych pożyczek zderzyła się z podwyżkami stóp procentowych w Ameryce. Do tego coraz bardziej autorytarne rządy Recepa Erdogana (Turcja jest już faktycznie dyktaturą) doprowadziły do ucieczki zagranicznego kapitału, który przez ostatnie lata hojnie finansował turecki boom gospodarczy. Sytuację pogorszyły mocarstwowe ambicie Erdogana (zbliżenie z Rosją i Iranem, w kontrze do polityki USA) oraz wręcz obsesyjna niechęć „sułtana” do wysokich stóp procentowych.
W szczytowym (jak dotąd) punkcie tureckiego kryzysu prezydent Erdogan zareagował dokładnie odwrotnie, niż zalecają to w "podręcznikach ratowania gospodarek wschodzących”. Zamiast uspokoić zagranicznych inwestorów, ugłaskać rodzimy biznes i klasę średnią i – przede wszystkim – dokonać drastycznej podwyżki stóp procentowych, Erdogan załączył tryb turbopopulizmu. I zaczął oskarżać o kryzys „wrogie siły”, obcych wichrzycieli i międzynarodową finansjerę.

Kto tej odezwy posłuchał, zapewne długo będzie żałował decyzji. Bo gdy kraj pogrąża się w kryzysie walutowym, to rozsądny obywatel powinien całą gotówkę wymienić na euro, dolary lub złoto. I to natychmiast! Jeśli więc sprawujący władzę polityk apeluje o zakup krajowego pieniądza, jest to bardzo mocny sygnał, aby zrobić dokładnie na odwrót.

Obserwując sytuację w Turcji, nie mogę się rozstać z nieprzyjemnym wrażeniem, że widzę naszą przyszłość. Polska gospodarka rodzi sobie ostatnio bardzo dobrze, pomimo fatalnej polityki gospodarczej władz. Przy dobrej koniunkturze rząd powinien prezentować solidną nadwyżkę budżetową, a bank centralny podnosić stopy procentowe, które w okresie statystycznej deflacji cenowej obniżył do rekordowo niskiego poziomu 1,50%. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. RPP ignoruje narastającą presję inflacyjną i stóp nie ma zamiaru podnosić z uporem godnym samego Erdogana. Rząd prezentuje kolejny budżet z dość sporym deficytem (rzędu 1,8% PKB). Aż strach pomyśleć, co się stanie z kasą państwa, gdy gospodarka wpadnie w fazę spowolnienia lub recesji. Zamiast obniżać podatki, rząd wprowadza nowe. Zamiast reform pozywających na lepsze wykorzystanie potencjału polskiej gospodarki otrzymujemy socjalne rozdawnictwo i coraz bardziej represyjny aparat skarbowy. To się nie może dobrze skończyć.
Jeśli więc za kilka lat polski premier czy prezydent (ktokolwiek nim wtedy będzie) przy kursie euro rzędu 5 zł zacznie nawoływać do wyprzedaży dewiz i uderzać w patriotyczne tony, będzie to sygnał, aby uciekać jak najdalej od polskiego złotego. Przypuszczalnie najlepiej w kierunku złota, jeśli do tego czasu jego posiadanie nie zostanie zdelegalizowane. W tym kontekście nadal warto obserwować rozwój wypadków w Turcji. Mając też w pamięci, że to nie kto inny, a sam Jarosław Kaczyński powiedział, że „Polska powinna być tak poważnym państwem, jak Turcja”. Było to cztery lata temu i znakomicie wpisało się w destrukcyjną regułę zwaną „klątwą polskiego polityka”.
Tekst pochodzi z sierpniowego wydania "Złotowieści" - biuletynu o inwestowaniu w złoto.
Krzysztof Kolany
