Wyjeżdżał z kraju, uciekając przed niespłaconymi długami. Ściągnął tam rodzinę i założył własną firmę turystyczną. Kiedy wszystko zaczęło się układać, przyszedł niespodziewany kryzys. Po rozstaniu z wieloletnią partnerką poznał kobietę, dla której wrócił do Warszawy, gdzie trzeba było zaczynać wszystko od nowa. Twierdzi, że dla ludzi po czterdziestce to może być duży problem.
W cyklu „Zawróceni” opowiadamy o wyzwaniach, jakie stawały przed osobami, które zdecydowały się przerwać emigrację. O rzeczywistości, która nie ma wiele wspólnego z realiami zapamiętanymi sprzed wyjazdu i o nieustających wątpliwościach, czy aby na pewno podjęli dobrą decyzję.
Trzy wersje życiorysu na Zielonej Wyspie
„Wyjeżdżałem jako człowiek ścigany przez komorników, jak wielu z nas.”
Piotr, lat blisko 50, to dzisiaj pracownik Biblioteki Narodowej w Warszawie, a przez wcześniejszą prawie dekadę polski imigrant w Irlandii. Na obczyznę wysłała go w 2007 roku ekonomiczna konieczność. Stajesz z nią oko w oko, gdy masz na utrzymaniu rodzinę z trójką dzieci i robotę, która nie daje wystarczających dochodów, żeby pokryć bieżące wydatki, nie mówiąc już o innych przyjemnościach. Frustracja narasta, kiedy nie złapałeś stałej pracy, a inni będą mieli dla ciebie zlecenia tylko po warunkiem, że zamiast etatu (najlepiej z pocałowaniem ręki) zgodzisz się przejść na własną działalność. Bez satysfakcji i rezultatów okazuje się też zmiana w przedstawiciela handlowego, bo zarabiasz głównie na prowizjach, a twoja praca polega głównie na wyjazdach, w związku z czym coraz częściej nie ma cię w domu.


„W którymś momencie stwierdziłem: a może pojadę dalej, tam, gdzie się zarabia więcej? W Irlandii nie znałem nikogo za wyjątkiem niejakiego Roberta, który powiedział mi tylko, że w budowlance dobrze płacą. Pojechałem więc nająć się jako budowlaniec.”
Zostawiając rodzinę - poza najstarszym synem, w okresie buntu zresztą, który dojechał do Irlandii po dokończeniu semestru - zmienił adres. Zaatakował, jak sam mówi, irlandzki rynek pracy trzema wersjami życiorysu. Każdy skrócony do jednej strony, bo pierwsze doświadczenia szybko pokazały, że nie ma sensu chwalić się zdobytym w Polsce wyższym wykształceniem. Według pierwszej wersji całe życie pracował jako sprzedawca w sklepach z ubraniami. Drugie było CV kelnera z wieloletnim doświadczeniem w branży. Trzecie – w treści zgodne z prawdą – aplikacją do pracy jako masażysta.
„Mówili mi: »Nie znajdziesz pracy jako masażysta. Polacy jadą tam rowy kopać, domy budować.« No i jakoś nie miałem okazji zbudować w Irlandii żadnej autostrady.”
Pierwsze dwie aplikacje roznosił po restauracjach i pubach, trzecią rozsyłał w e-mailach, gotowy przenieść się tam, gdzie będzie praca. Na budowie, gdzie przecież miano tak dobrze płacić, nie spędził ani jednego dnia. Zbliżył się za to w swojej irlandzkiej historii do mitycznego „zmywaka” – pierwszą znalezioną pracą okazało się bistro, do którego został przyjęty jako kelner ze świetnym przecież doświadczeniem udokumentowanym w CV. Wyrzucili go stamtąd trzy dni później, zaraz po tym, jak okazało się, że nie rozumie zamówień, które składają Irlandczycy. Zabrakło czasu na osłuchanie się z językiem i przyswojenie potocznych określeń składników zamiast uniwersalnych haseł, których uczy się na angielskim w polskich szkołach.
Później było układanie towaru na półkach w sklepie przy stacji benzynowej, aż po blisko miesiącu od przyjazdu do Irlandii przyszła oferta pracy jako masażysta. Do tego jednak potrzebna była kolejna przeprowadzka. Jak się dalej okaże, zrządzeniem losu - do Kells, skąd pochodził słynny wczesnośredniowieczny manuskrypt, znany jako „Book of Kells”. Widoczna za oknem wynajętego gabinetu tysiącletnia kamienna wieża, w której kiedyś przechowywano księgę, rozbudziła apetyt na historię Irlandii. Po kilku miesiącach Irlandię nawiedził kryzys, a pracodawca przyszedł z jedną z propozycji znanych jako „nie do odrzucenia”, a dotyczącą przejścia na tzw. part-time job. Obcięcie wymiaru godzin nie wchodziło w grę, dlatego kupił przenośny stół i zaczął ogłaszać się jako masażysta, który jeździ po domach. Obok tego praca full-time w Super Value na dziale warzywno-owocowym. Zrezygnował po roku, kiedy okazało się, że na miejsce kierownika, na które aspirował, jednak przyjęto kogoś innego. Wtedy założył w Irlandii własną działalność i z polecenia byłej koleżanki z supermarketu zaczął sprzedawać ubezpieczenia wypadkowe dla Polaków. Zarobek na tym polu wywęszyła irlandzka firma ubezpieczeniowa, która widziała popyt na swój produkt w gronie codziennie narażonych na niebezpieczeństwa robotników na budowach, ale nie umiała porozumieć się ze swoimi potencjalnymi klientami, bo nie znali angielskiego. Popracował tam trochę, ale już wtedy myślał o organizowaniu wycieczek.
Przejście na swoje w Irlandii nie było trudne. Wystarczyło przez internet zastrzec nazwę w CRO [Companies Registration Office] i powiadomić urząd skarbowy, żeby jednoosobowe biuro podróży Pendragon Tours oficjalnie wystartowało. Urząd pracy przyznał 400 euro dofinansowania na wydrukowanie wizytówek, oklejenie samochodu i założenie strony internetowej. Po kolejnych długich tygodniach spędzonych w bibliotece na nauce historii i kultury tego miejsca pojawiła się strona w internecie, pierwszy klient z Polski i wielka trema.
„Pamiętam, że mój pierwszy zarobek za jednodniową wycieczkę to było 50 euro – nisko ceniłem swoje usługi, bardzo nisko. Chciałem, żeby przede wszystkim klient był zadowolony.”
Problematyczny na początku okazał się sam język angielski. Matura w Polsce zdana na piątkę nie gwarantowała swobody w porozumiewaniu się z lokalsami na Zielonej Wyspie. Ten niedostatek w oczach niektórych potencjalnych klientów trzeba było czymś przykryć. Dlatego mniej więcej w tamtym czasie – na potrzeby oprowadzanych wycieczek – Piotr okazał się mieć irlandzkich przodków. Zmyślona historia podkręciła koloryt opowieści snutych na klifach. Biznes się rozkręcał. Kolejni klienci mieli albo bardzo mgliste, albo mocno skonkretyzowane wyobrażenie na temat Irlandii – wystarczyło tylko dostarczyć im taki produkt, jakiego się spodziewają. Kiedy pojawił się pierwszy klient ze Stanów, zachęcony recenzjami na Trip Advisorze, polski przedsiębiorca coraz śmielej wyceniał swoje wycieczki.
„Jeżeli ktoś przyjeżdżał do Irlandii z myślą, że tutaj są tylko leprechauny, tańczące wróżki, mgły snują się dookoła kamiennych kręgów gdzieś na wzgórzach, to jeździliśmy w takie miejsca. Wykorzystywałem okazje, żeby być z klientami na klifach, przy zachodzie słońca zrobić ognisko z kiełbaskami - byłem kreatywny. I cały czas pamiętałem o tym, że bardzo ważne jest zadowolenie klienta.”
Wywiezione z Polski po czasach pracy przedstawiciela handlowego przeświadczenie, że klient zadowolony z zakupu z czasem podeśle kogoś następnego, zaczęło procentować – coraz częściej przybywało turystów z polecenia. Po trzech latach do Irlandii zjechała reszta rodziny. Własna firma okazała się nie tylko skutecznym sposobem na jej utrzymanie, ale też szansą na zbudowanie biznesu z marzeń, zupełnie od zera. Potem pojawiła się satysfakcja z możliwości dawania pracy innym. Pierwsze trudne momenty przyszły z pierwszym jesienno-zimowym sezonem, kiedy sektor turystyczny w tej części Europy, tak jak ona cała, przymarza. Oprócz doraźnych dojazdów do klientów ze stołem do masaży, środkiem zaradczym miały być wycieczki piesze. Stajesz w uczęszczanym przez turystów miejscu ze znakiem „darmowa wycieczka”, zabierasz zainteresowanych na spacer po mieście, opowiadasz o budynkach po drodze: tu poczta, gdzie rozpoczęło się Powstanie Wielkanocne, tu stał ‘Nelson’ zanim IRA wysadziła go w powietrze, a na koniec dajesz szansę na wsparcie przewodnika co łaska. Mimo okresowych trudności, prowadzenie własnego biznesu okazało się bez porównania łatwiejsze niż w Polsce, inne jak dwa różne światy.
„Człowiek tutaj [w Polsce] musi oddać praktycznie jedną trzecią swojego dochodu, a do tego być bardzo czujny, żeby czegoś nie przeskrobać, żeby mu ten fiskus nie przyłożył. Są terminy składania zeznań, nie można się pomylić...”
Irlandia wydawała się bardziej liberalna, także w relacjach b2b, gdzie panowało znacznie większe niż w Polsce zaufanie do kontrahenta, a powszechnie akceptowanym poświadczeniem prawdy był ludzki podpis, który znaczył wszystko: jeśli więc ktoś obiecuje, że przywiezie towar, to nikt nie podejrzewa, że mogłoby być inaczej. W Polsce zwykle przydałaby się jednak pieczątka. Zdarzało się zresztą, opowiada, że to dopiero Polacy uczyli Irlandczyków, że można zostać oszukanym, że świat nie jest tak dobry, a ludzie prawdomówni, jak do tego przywykli w Irlandii.
Irlandię wspominam bardzo miło
„Irlandczycy wyjeżdżali, dalej wyjeżdżają i wiedzą, jak to jest żyć w innym kraju. Anglicy tego nie wiedzą, bo historycznie nie wyjeżdżali, tylko okupowali inne kraje. I to oni czują się źle, widząc u siebie Polaków, bo ci Polacy zabierają im pracę, siedzą na zasiłkach, śmierdzą, robią awantury itd. Anglicy chcieliby mieć Anglię dla Anglików, Irlandczycy bardzo się socjalizowali ze wszystkimi nacjami, które do nich przyjeżdżały.”
Irlandia zassała z całego świata całe mnóstwo narodowości, tylko w jednej, typowej katolickiej szkole, potrafiło ich być czterdzieści. Zdaniem Piotra dało się odczuć, że imigranci są mile widziani, że miejscowi szczerze zachęcają, by przysiąść, porozmawiać, wspólnie się pobawić. Pomagały też dobre opinie o fachowcach z Polski, którzy gdziekolwiek by się nie pojawili, pozostawiali pozytywne wrażenie jako wszechstronni, dokładni, szybcy i oczywiście tani. To wszystko budowało w przyjeżdżających poczucie, że znaleźli się w naprawdę fajnym miejscu na Ziemi. Pod warunkiem, że należeli akurat do grupy, która chciała zauważyć, że oto jest już w miejscu innym niż Polska.
Wiele osób nigdy nie zasymilowało się z Irlandczykami, wyjeżdżając na typowe saksy, na chwilę. Mieli w Polsce swoje rodziny i niewykończone domy, pojechali tam zarobić, żyjąc oszczędnie i co tydzień wysyłając pieniądze do żony. Druga grupa to ci, co wyjechali, ale w Irlandii stworzyli sobie swoją małą Polskę. Mieszkają w polskiej dzielnicy, mają głównie polskich znajomych, robią zakupy w polskich sklepach i oglądają polską telewizję. Jak mówi Piotr, podjęli decyzję, że zostają, bo w Irlandii jest lepiej niż w przykładowych Siemianowicach, a poza tym na osiedlu mieszka z tych Siemianowic ze dwadzieścia innych rodzin. Razem się kłócą, kopią pod sobą dołki, czasem zapraszają się na oglądanie meczu.
Chociaż lokalizacyjnie są blisko siebie, jako polska społeczność często nie trzymają się razem. Kiedy w dzień świętego Patryka przez kraj przechodzą kolorowe, huczne parady, próżno szukać tam naszych. Wyjątkiem jest Cork, drugie co do wielkości miasto w południowej Irlandii, gdzie ktoś kiedyś zaczął prężnie organizować Polaków, żeby nie wstydzili się pokazywać naszej kultury.
„I ludzi, i w ogóle Irlandię wspominam bardzo miło. Różne swoje przygody, przeżycia i własną działalność, gdzie sam decydowałem o tym, jaki ma mieć kształt, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem. Tam odkryłem w sobie potencjał, siłę do tworzenia i zrealizowania jakiegoś projektu.”
Wszystko wskazywało na to, że Irlandia jest nowym domem na stałe. Satysfakcjonująca praca, która daje godnie zarobić, dużo nowych lokalnych znajomych, udana aklimatyzacja dzieci. I tak mocny kontrast względem czasów w Polsce – czasów, gdy tak dużo się nie udawało. Czasów bez oszczędności, mieszkania, samochodu, gdy żeby mieć cokolwiek, pomóc musieli rodzice. Czasów, kiedy pracą własnych rąk nie udało się osiągnąć praktycznie niczego. Nad Wisłą zostało życie od pierwszego do pierwszego, w którym mimo pracy trudno było zapewnić rodzinie z trojgiem dzieci choćby cień stabilizacji. Nie dość, że nic nie zostawało w garści, to jeszcze narastały długi. Długi tak duże, że razem z odsetkami upomniały się o siebie nawet osiem lat później, po powrocie do kraju. Bo mimo że polski okres wydawał się pozostawioną za sobą historią, czas pokazał, że znowu trzeba obrać ten kierunek.
Trudne powroty czterdziestolatków
Najpierw było rozstanie. Zaskakujące i zaskakująco trudne. Później głęboki emocjonalny dołek. Dalej nowa znajomość z kobietą, która swoje życie i pracę ma w Polsce. Codzienne rozmowy na Skype, raz na miesiąc odwiedziny to tu, to tam i obserwacja, jak rodzi się nowe uczucie. Kiedy pojawiło się dziecko, wraz z nim konieczność wyboru: Irlandia czy może jeszcze raz Polska.
„Aga zaczęła mi uświadamiać różne rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Jako osoba dosyć przyzwyczajona do wygody, w Irlandii nie miała szansy zaznać tej wygody za wiele. Bo owszem - Irlandia to nie jest kraj dla mięczaków, to jedna rzecz. Ale druga – Irlandia to nie jest kraj dla ludzi wymagających tyle, ile wymagają Polacy.”
W ten sposób na wierzch zaczęły wychodzić dawniej nie widziane kontrasty. Sklep z tapetami w Polsce – dziesiątki, jeśli nie setki wzorów do wyboru. Sklep z tapetami w Irlandii – opcji wyraźnie mniej. Salon z meblami – nie ma w czym wybierać. To samo w temacie wylewki betonowej, butów, kosmetyków, leków.
Leków, a gwoli ścisłości produktów aptecznych, które w Polsce mogą uleczyć wszystko – zgagę, potencję, katar mokry i ten drugi. Irlandzki lekarz na dzień dobry zapisze najpierw najsilniejszy lek, czyli panadol. Jeśli po nim nie przejdzie, trzeba przyjść na wizytę ponownie. Różnice dotyczyły też stylu życia: ludzkiej skłonności do spotykania się z drugim człowiekiem, mimo często podłej pogody, umiejętności znajdywania czasu na relaks, cieszenia się mniejszymi rzeczami. W Polsce człowiek ma dużo więcej na głowie i dużo więcej go martwi.
„Mnie to odpowiadało, ja nie potrzebuję setek tapet. Natomiast kiedy się okazało, że jej to nie odpowiada, już nie było dylematu, czy mieszkać tutaj, czy tam. Ona nie zrezygnuje ze swojego stylu życia po to, żeby mieszkać gdzieś na klifach, gdzie ciągle wieje wiatr. W jakichś zawilgoconych domach. A że na budownictwie też się trochę zna, opinia o irlandzkim sposobie mieszkania okazała się druzgocąca. Nie było innej opcji. Musiałem wziąć się w garść i pomyśleć, że znowu jadę do innego kraju – kraju, który mocno się zmienił. Wyjeżdżam z miejsca, w którym zaczęło mi być dobrze, do miejsca, gdzie nie wiem, co mnie czeka.”
Ona na czas ciąży u rodziców kilkaset kilometrów od Warszawy, on w podnajętym pokoju w stolicy. I znowu – nowe miejsce, kobieta gdzieś daleko, marna praca poniżej oczekiwań na start i życie w wynajmowanym pokoju. Zupełnie jak osiem lat wcześniej w Irlandii.
Najtrudniejsze wydawało się znalezienie dobrej pracy. Przeniesienie sprawdzonego na emigracji modelu biznesowego 1:1 nie wchodziło w grę – to dwa zupełnie różne kraje, z czego jeden mały i zjeżdżony wzdłuż i wszerz, a drugi duży i turystycznie zupełnie niezbadany. Różnica między nimi to między innymi masa godzin spędzonych na nauce w bibliotekach i internecie. Doświadczenie z Pendragon Tours nie przydawało się w Polsce. Mimo wielu rozesłanych aplikacji, branża turystyczna pozostała głucha na wołanie. Równolegle do wielu pracodawców w Polsce trafiły już tylko zgodne z prawdą życiorysy. Wnioski nasuwały się same: "Kto przyjmie takiego starego piernika, który na dodatek nie ma doświadczenia i przyjeżdża po ośmiu latach z jakiejś Irlandii, gdzie nie wiadomo, co robił - pewnie siedział na zmywaku?". Powrót do Polski człowieka, który ma prawie 50 lat i szuka pracy nie będzie łatwy. W Irlandii nie zatrudnia się na podstawie tego, jak wyglądasz albo roku, w którym się urodziłeś. Patrzysz na to, jakie kandydat ma doświadczenie i czy chcesz go do swojego zespołu. Spotykasz się z nim i podejmujesz decyzję. W Polsce mechanizm rekrutacji często nadal wygląda inaczej. W takich nastrojach minęła zima, a kiedy na nowo zaczął się sezon wycieczkowy, Irlandia znowu poratowała możliwością dorobienia. Po tamtym sezonie nie było już kolejnych powrotów za pracą na Wyspę.
Do poemigracyjnych zajęć należało między innymi wykładanie towaru na półki w Piotrze i Pawle za 10 złotych za godzinę. Ale po pierwszym spędzonym tam dniu dobra wiadomość - propozycja pracy w Bibliotece Narodowej. Nie z rynku - za dobrą poradą znajomego, żeby aplikować w odpowiednim czasie.
„Spotkałem tam osobę, która również po latach wróciła ze Stanów, oboje mamy podobną energię i wykształcony za granicą etos pracy, według którego jeśli sam czegoś nie zrobisz, to nikt ci tego nie poda na tacy.”
Droga do Pracowni Bibliotekarzy Cyfrowych nie była ani prosta, ani przyjemna. Mimo braku daty urodzenia w życiorysie, z przebiegu kariery zawodowej można dość łatwo wyczytać, o jakim pokoleniu mowa. W założeniu wielu pracodawców - pokoleniu mniej elastycznym, trudniejszym w wyrabianiu nowych targetów. Dla tej generacji każde pięć lat różnicy może być znaczącą różnicą.
„Odradzałbym powrót do Polski komuś, kto nie ma tu nagranego czegoś naprawdę dobrego, bo ludzie mu mówili, że Polska go przyjmie z otwartymi ramionami. »To nic, że masz czterdzieści dwa lata – przyjedź, na pewno sobie poradzisz, w Polsce jest dużo pracy!«. Co prawda w centrach handlowych widzę dużo ogłoszeń. No ale cóż to jest za praca? I jakie pieniądze można tam zarobić? Nie sądzę, że takie, jakie zarabiają zwykli ludzie, wykonując zwykłe czynności w Irlandii. Są w stanie zapłacić za wynajęty dom, kupić sobie coś do jedzenia i pojechać na wakacje, a raz na jakiś czas zaszaleć w pubie.”
W Irlandii parę lat temu przyjmowało się, że dobrze trafił ten, komu jedna tygodniówka wystarczała na wydatki związane z mieszkaniem. Druga szła na konsumpcję, dwie pozostałe na oszczędności lub przyjemności. Taki podział spokojnie wystarczał do życia parze pracującej nawet nie na pełne etaty. Jeśli chciało się kupić ubrania, to zamiast jak w Polsce, do galerii handlowej, szło się do jednego z dwóch popularnych sklepów: Heatons i Penney's, gdzie za niewielkie pieniądze można się było całkiem nieźle ubrać.
Warunek: mieć pomysł na siebie
Kilka lat za granicą uwydatniło zachodzące w Polsce zmiany. Kolejne pękające w szwach centra handlowe, wysyp kawiarni i restauracji, kolejne małe, lokalne sklepy. Bogactwo różnych możliwości gołym okiem przewyższające opcje wyboru sprzed kilku lat na Zielonej Wyspie. Mimo to Piotrowi w Polsce dzisiaj tych samych rzeczy brakuje i te same go irytują. Uważa, że nadal zbyt trudno się tu dorobić. Opowiada o przypadkach znajomych, którzy wrócili z saksów, bo skończyła im się ich prywatna misja - zarobili na samochód, mieli już za co pobudować domy, ale w Polsce nie mogli sobie znaleźć miejsca ani zapewnić stabilizacji, więc wyjeżdżali ponownie. Nie spodziewa się, żeby mieli wrócić.
W tym przypadku stabilizacja miała szansę pojawić się na horyzoncie. Zakładając nową rodzinę, rozpoczął życie, w którym jest praca, własne mieszkanie i plany na wakacje. Nie bez wzruszenia opowiada, że przygotowują się do wylotu do Portugalii – pierwszym w swoim czterdziestoośmioletnim życiu wyjeździe na zagraniczne wakacje. Jest daleki od generalizowania wniosków na temat słuszności powrotów. Swojego nie uważa za porażkę, ale nie ufa zapewnieniom kolejnych ekip rządzących, że po emigracji w Polsce zawsze będzie lepiej.
„Nie wierzę w takie zapewnienia. Ani w to, że chcemy tych Polaków tutaj, bo… nie wiem… bo są nam potrzebni? Bo o nich zadbamy? Bo damy im lepsze warunki niż tam? Nie ma żadnej alternatywy dla wracających. Jeśli ktoś sam nie ma pomysłu na siebie, to na pewno nie może liczyć na to, że pomoże mu zapraszający go rząd. Niech nie wracają.”
Docenia lata spędzone za granicą głównie za zdobytą tam wiedzę na swój temat. Za możliwość stworzenia od podstaw i prowadzenia na własnych zasadach firmy, która do dzisiaj jest źródłem zadowolenia i dumy. I za podniesienie się z kolan po wielkim tąpnięciu, jakim było rozstanie z kobietą. Twierdzi, że jest silniejszy, bardziej uśmiechnięty i optymistyczny niż przed wyjazdem. Czas decyzji o emigracji wspomina jednak z goryczą.
„Wyjeżdżałem z powodu porażki. Nie udało mi się w Polsce, ku*wa. W kraju, w którym się urodziłem, mi się nie udało, rozumiesz? Pojechałem do Irlandii i dopiero tam mi się udało. Przyjechałem do Polski - tu też mi się teraz udało.”
Docenia, gdzie jest, ale pamięta, jak ciężko było tu dojść. Przestrzega przed ślepym optymizmem. Z Irlandii przywiózł sobie świadomość wagi życia obliczonego na: radość z mniejszych rzeczy, święty czas na spotkanie z bliskimi albo relaks. O Polakach w Polsce – szczególnie tych z dużych miast - mówi, że mają dużo więcej powodów do stresu, co nie pozwala im uśmiechać się do siebie od rana. To nie ułatwia nowych początków, nawet w swoim kraju.