W czwartek o godz. 22 policjant przyniósł żonie nakaz pracy w ośrodku pielęgnacyjno-opiekuńczym. Spędziła tam pięć dni, po czym lekarz uznał, że dłużej absolutnie nie może wykonywać tej pracy. I wystawił jej zwolnienie - opowiada PAP Jacek Pieśniewski, mąż pielęgniarki, która pracowała w zakładzie opieki przy ul. Bobrowieckiej w Warszawie.


O problemach Zakładu Pielęgnacyjno-Opiekuńczego przy ul. Bobrowieckiej w Warszawie zrobiło się głośno w ubiegłym tygodniu. Personel medyczny opuścił placówkę po 10 dniach nieprzerwanej pracy, po tym, jak u części pacjentów wykryto zakażenie koronawirusem. 11 kwietnia w zakładzie było 22 pacjentów zarażonych koronawirusem oraz 20 pacjentów bez objawów choroby. Wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł złożył w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury i oddelegował do pracy w placówce dwie pielęgniarki i lekarza.
"10 kwietnia zgłosili się do pracy jedna pielęgniarka i lekarz, którzy przystąpili do udzielania pomocy medycznej pacjentom. Niestety druga pielęgniarka odmówiła stawienia się do pracy, tłumacząc to zwolnieniem lekarskim" – poinformowała PAP w sobotę Marta Grzelczak, prezes Fundacji Nowe Horyzonty, która prowadzi środek przy ul. Bobrowieckiej.
Jacek Pieśniewski, mąż pielęgniarki, która stawiła się do pracy, opisuje w rozmowie z PAP, w jaki sposób jego żona otrzymała skierowanie. "W czwartek o 22 policjant przyniósł nakaz" – mówi PAP Pieśniewski. Dodaje, że żona nie odmówiła, bo skierowanie było opatrzone rygorem natychmiastowej wykonalności.

Bezpieczny kredyt 2% - najważniejsze fakty
Na czym polega? Kto może skorzystać? Ile kredytu można dostać? Co z wkładem własnym? Czy dopłaty można stracić? Pobierz e-book bezpłatnie lub kup za 10 zł.
Masz pytanie? Napisz na marketing@bankier.pl
Pielęgniarka stawiła się w Zakładzie Pielęgnacyjno-Opiekuńczym w piątek. Pracowała tam przez pięć dni. We wtorek, po blisko 12 godzinach pracy, bardzo źle się poczuła. "Musiała skonsultować się z lekarzem. To była porada zdalna, ale lekarz na podstawie objawów uznał, że żona absolutnie nie może dalej tej pracy wykonywać. I wystawił L4" – relacjonuje Pieśniewski.
Po opuszczeniu ośrodka, kobieta z własnej inicjatywy poddała się kwarantannie. "Prywatna osoba udostępniła żonie mieszkanie nieopodal ośrodka, tak aby mogła tam bezpieczne podjąć dobrowolną kwarantannę. Nieodpłatnie i bezinteresownie" – mówi mąż pielęgniarki.
Dopytywany, czy w załatwieniu mieszkania pomagał urząd wojewody, zaprzecza. "Nie. To wszystko są działania prywatne. Mieszkanie znalazła firma, w której żona jest zatrudniona"– wyjaśnia.
Przyznaje, że jeszcze przed podjęciem pracy w ośrodku, wspólnie z żoną zdawali sobie sprawę, że niezależnie od tego, jak długo kobieta będzie tam przebywać, nie byłoby wskazane, by po wyjściu z placówki wracała do domu. "Potencjalnie ja stałbym się zagrożony zakażeniem" – wyjaśnił. Dodał, że z tego co wie, pacjenci w tym ośrodku zostali podzieleni na dwie grupy. "Jedna grupa składała się z pensjonariuszy, o których można było domniemywać, że zostali zakażeni, ale w związku z tym, że przecież ci pacjenci nie mieli zrobionych testów, po objawach można było rozpoznawać, czy są, czy też nie są potencjalnie zakażeni" – wyjaśnia. "Druga grupa pacjentów, to te osoby, które przebywają w ośrodku, ale nie mieli niepokojących objawów" – tłumaczy.
Pytany o stan zdrowia żony, zaznacza, że za wcześnie na dostrzeżenie objawów ewentualnego zakażenia. "W chwili obecnej jest po prostu wycieńczona" – podkreśla. Przyznaje też, że żona czuje się już trochę lepiej, ale w środę stan jej zdrowia był bardzo zły" – podkreśla.
Pieśniewski opisuje, jak wygląda kontakt z żoną po opuszczeniu przez nią ośrodka przy Bobrowieckiej. "Dostarczam jej niezbędne rzeczy. Nie wchodzę do środka, a ona nie wychodzi, otwiera tylko drzwi" – mówi.
Nawiązując do otrzymanego przez żonę nakazu stawienia się do pracy w miejscu, gdzie podopiecznymi są pacjenci zakażeni koronawirusem, zauważa, że w chwili obecnej w całym kraju pojawia się mnóstwo podobnych decyzji i podkreśla, że są one kierowane do osób wyłączonych spod działania regulującej te kwestie ustawy. Jak wyjaśnia, chodzi o osoby posiadające określone choroby. "Żona nie jest osobą zdrową. To było wiadome, zanim została skierowana do tej pracy" – podkreśla. "Ma choroby przewlekłe i one wykluczają ją do takiego skierowania. A mimo to zostało ono wystawione, bo nikogo to nie obchodziło i nikt tego nie kontrolował" – stwierdza.
Odnosząc się do zaopatrzenia personelu medycznego w ośrodku w środki ochrony osobistej, przyznaje, że nie wie, jaki jest dokładny stan. "Natomiast żona powiedziała mi, że przydało by się to, czy tamto, więc starałem się to załatwić". Jak wyjaśnia, przede wszystkim starał się załatwić kogoś, kto mógłby przyjść żonie do pomocy, ale także organizował niezbędne rzeczy. "Szybko znalazła się instytucja, która odezwała się jeszcze w Wielką Sobotę na wieść o tym, że są potrzebne specjalistyczne środki, takie jak w szpitalu. Akurat dysponowała takimi rzeczami. Były to głównie kombinezony i maski wysokiej klasy" – opowiada mężczyzna. "Odebrałem to i zwiozłem żonie. W tym momencie była to tam bardzo przydana rzecz" – opowiada. "Żona raz wytrzymała aż pięć godzin w kombinezonie. Z jej schorzeniami. Niech fachowcy ocenią, co to znaczy przebywać tyle czasu w takim kombinezonie" – mówi mąż pielęgniarki.
Od piątkowego poranka do wtorkowego wieczoru - a więc chwili, kiedy kobieta opuściła placówkę - w całym obiekcie przy ul. Bobrowieckiej poza nią nie było innego pielęgniarskiego personelu medycznego. W poniedziałek przyszły wesprzeć ją dwie wolontariuszki, z których jedna wróciła także we wtorek. "Również z nakazu przychodził lekarz, który badał pacjentów i zostawiał zlecenia. Ale nie musiał być na miejscu przez cały czas. Wychodził z ośrodka" – mówi Pieśniewski.
Jak dodaje, w związku z dramatyczną sytuacją, w jakiej znalazła się jego żona, alarmował i pisał rozpaczliwe maile do Centrum Zarządzania Kryzysowego Urzędu Wojewódzkiego. Informował, że na Bobrowieckiej potrzebna jest natychmiastowa pomoc. "Zostało to przekazane dalej. Dostałem zwrotną informację od dyrektora wydziału zdrowia urzędu wojewódzkiego, że wojewoda wystawił nakazy pracy dla kolejnych osób, które mają dołączyć do mojej żony" – zaznacza Pieśniewski. "I z dnia na dzień ta informacja była powtarzana. Ale z tych nakazów wojewody niestety żaden nie był skuteczny, bo nikt się nie stawił do wtorku do godzin wieczornych, kiedy jeszcze żona tam była. Co się później działo, nie mamy pojęcia" - dodaje.
We wtorek Prokuratura Krajowa poinformowała PAP, że jest prowadzone postępowanie dotyczące narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu pensjonariuszy jednej z warszawskich placówek pielęgnacyjno-opiekuńczych poprzez brak zapewnienia właściwej opieki. Jak ustaliła PAP, chodzi właśnie o prywatny Zakład Pielęgnacyjno-Opiekuńczy przy ul. Bobrowieckiej w Warszawie, w której znajdują się zakażeni koronawirusem. (PAP)
Autorka: Daria Kania
dka/ lena/ robs/