Raptowny wzrost inflacji cenowej w Polsce i na świecie to idealny moment, aby przypomnieć, że zjawisko to dotyka każdego, lecz nie wszystkich w takim samym stopniu. Widać to zarówno na przykładzie poszczególnych krajów, jak i grup konsumentów czy konkretnych osób.


Inflacja miała uderzyć na początku tego roku i uderzyła. Owszem, wystrzał wskaźników CPI jest obecnie w dużej mierze zasługą efektu niskiej ubiegłorocznej bazy – Pb 95 rok temu kosztowała mniej niż 4 złote, obecnie zbliża się do 5 zł – jednak wyraźnie widać też, że ceny innych produktów i usług poszły w górę (mało tego – niektóre drożały także w czasie, gdy GUS informował o deflacji).
Zacznijmy od najbardziej podstawowej grupy towarów, czyli od żywności. Jak na początku lutego poinformowała Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO), ceny żywności rosną na świecie coraz szybciej i w styczniu osiągnęły najwyższą wartość od blisko dwóch lat. Fakt ten znajdzie odzwierciedlenie w danych o inflacji w wielu krajach, lecz nie we wszystkich efekt będzie taki sam.
Biedni wydają na żywność większą część swoich dochodów niż bogaci – fakt ten, pomijając pewne skrajne przypadki bogatych smakoszy i biednych ascetów, jest jedną z podstawowych zasad dotyczących inflacji. Prawda ta znajduje wyraźne odbicie w strukturze koszyków inflacyjnych, gdzie wagi przypisane konkretnym grupom towarów mają kluczowe znaczenie dla wysokości wskaźnika głównego.
Jako że rynek żywności w sporej części jest zglobalizowany, wzrost cen konkretnych produktów momentalnie widać w wielu regionach świata. Przykład? Hiszpańskie uprawy ogórków czy cukinii zostały ostatnio mocno dotknięte przez mróz, toteż obecne ceny tych produktów w niemieckich (urząd statystyczny informuje o wzroście rdr o 70%) czy polskich (proszę zwrócić uwagę podczas wizyty w sklepie) są wyraźnie wyższe. Analogiczną sytuację pod koniec ubiegłego roku mieliśmy w przypadku masła, jeszcze wcześniej drożała kawa czy sok pomarańczowy.
Według danych OECD kategorie uwzględniające wydatki na żywność i napoje bezalkoholowe różnie wpływają na wskaźniki inflacji w poszczególnych krajach.


W powyższym zestawieniu widnieją jedynie kraje należące do OECD oraz Rosja, RPA i Kolumbia. W przypadku gorzej rozwiniętych krajów udział żywności potrafi przekraczać nawet 50% - w ich wypadku jednak warto pamiętać, że oficjalny CPI lepiej obrazuje sytuację populacji miejskiej, aniżeli wiejskiej, a ponadto sama jakość danych i przeprowadzania badań przez ankieterów pozostawia wiele do życzenia (na co w odniesieniu do Afryki Subsaharyjskiej w ubiegłym roku zwracał uwagę Bank Światowy).
Inflacja dla bogatych i biednych
Wróćmy do Polski. Każdego roku GUS przeprowadza badanie budżetu gospodarstw domowych, którego jednym z celów jest stworzenie systemu wag dla wskaźnika inflacji CPI (drugi komponent stanowią obserwacje cen przez ankieterów). Raportu za 2016 r., w przypadku którego spore novum stanowić będzie „efekt 500+” (oczywiście nie wśród wszystkich – emeryci go nie dostają), jeszcze nie mamy, więc musimy bazować na danych z 2015 r.
Jak na dłoni widać, że wydatki w poszczególnych grupach towarów i usług, które wlicza się do wskaźnika inflacji CPI, różnią się w zależności od grupy dochodowej, do której należy dane gospodarstwo. Dysponujący najniższymi dochodami wydają na żywność co trzecią złotówkę, którą wydają na towary konsumpcyjne (to ważna uwaga, bowiem nie uwzględnia ona np. spłaty kredytów i pożyczek). Z kolei gospodarstwa najlepiej zarabiające więcej (procentowo, a nie tylko nominalnie) wydają na transport, zdrowie czy rekreację i kulturę.
Każdy ma swoją inflację
Rozumowanie zastosowane do krajów i grup konsumentów wykorzystać można także w odniesieniu do jednostek. Jak bowiem wyglądałby koszyk inflacyjny osoby, która a) nie ma samochodu (odpadają paliwa do prywatnych środków transportu) b) nie je mięsa (odpada część kategorii „żywność”) c) nie pije i nie pali (odpadają napoje alkoholowe i wyroby tytoniowe) oraz zakończyła edukację (odpada cała ta kategoria)? To oczywiście przykład skrajny, ale jasno i dobitnie pokazujący, że przy zarządzaniu swoimi finansami nie można stosować jedynie ogólnego wskaźnika inflacji obliczanego przez GUS.
Dodatkowo każdy z nas robi zakupy w ograniczonej liczbie sklepów we własnej okolicy, a nie w ok. 30 tys. punktów sprzedaży rozsianych po całym kraju, które są badane przez ankieterów urzędu. Inaczej wzrost cen odczuwa osoba mieszkająca w otoczeniu wielu supermarketów i dyskontów, inaczej osoba zaopatrująca się w podstawowe dobra głównie w małomiasteczkowych sklepach i na targowiskach.
Taki pogląd wspierają także same urzędy statystyczne. W Wielkiej Brytanii do niedawna działał Kalkulator Inflacji Osobistej, który pozwalał dostosować zbiór zebranych danych do potrzeb konkretnego konsumenta zamieszkującego odpowiedni region kraju (niestety zniknął ze stron urzędu ONS). Nawet takie narzędzie nie zastąpi jednak mozolnego zapisywania i kontrolowania cen produktów, które faktycznie się kupiło – na całe szczęście kartkę i ołówek wspomóc może arkusz kalkulacyjny.
Debata o sposobach i celowości mierzenia inflacji trwa od dziesięcioleci. Zdaniem niektórych jej uczestników znacznie prostsze i uczciwsze byłoby mierzenie inflacji „od drugiej strony”, czyli od strony podaży pieniądza, która jest zdecydowanie bardziej jednorodna (choć również istnieją jej definicje) niż otaczający nas zbiór dóbr i usług konsumpcyjnych. To jednak już temat na zupełnie inny artykuł.