
Wynagrodzenia urzędników państwowych zawsze wywołują silne emocje. Część Polaków uważa, że pracowników administracji jest nie tylko za dużo, ale też sporo kosztują. Przeciętne wynagrodzenie w administracji publicznej jest wyższe niż przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej. Czy to źle?
Z raportu GUS-u dotyczącego I kw. 2014 roku wynika, że przeciętne wynagrodzenie w sektorze publicznym wynosi 4683 zł brutto, czyli 3329 zł netto. W sektorze prywatnym płace są niższe – 3542 zł brutto, czyli 2534 zł netto. Dane dotyczą ponad 8,5 mln pracowników z czego w sektorze publicznym pracuje 3 mln. Jednak nie wszyscy zatrudnieni w „budżetówce” to urzędnicy.
Tych jest 637 tys., a ich przeciętne wynagrodzenie wynosi 5306 zł brutto, czyli 3763 zł netto. Do budżetówki należy doliczyć jeszcze 959 tys. pracowników oświaty, których średnie wynagrodzenie to 4801 zł brutto (3411 zł netto) oraz 527 tys. zatrudnionych w opiece społecznej i ochronie zdrowia, których średnia płaca to 3671 zł brutto (2555 zł netto). Pozostały milion pracowników sektora budżetowego jest rozproszony po różnych sekcjach np. budownictwie, przemyśle, działalności finansowej, transporcie czy górnictwie.
Dlaczego statystycznie w administracji płacą lepiej?
Płace urzędników, czyli ludzi zatrudnionych w administracji państwowej są wyższe z kilku powodów. Po pierwsze taka jest statystyczna natura tego sektora, że spory odsetek zatrudnionych to raczej osoby z wyższym wykształceniem. Mamy tutaj przewagę kadry teoretycznie eksperckiej nad portierami, sprzątaczkami, itd.
Gdy patrzymy np. na średnie wynagrodzenie w przemyśle, to do statystyki wlicza się zarówno pensje dyrektora, specjalisty, jak i szeregowego pracownika „przy taśmie”. Druga sprawa to dodatki, np. trzynastki, które wypłacane są niezależnie od koniunktury. W prywatnym biznesie, jak nie ma zysków, to nie ma nagród. Pracownicy budżetówki nie muszą się o to martwić.
Innymi słowy, urzędnicy to specyficzna grupa zawodowa o określonych kompetencjach. I tak jak inne są płace np. w sekcji górnictwo i wydobywanie, tak samo inne będą w administracji państwowej. To kwestia specyfiki zawodu. Dlatego porównywanie jednej grupy zawodowej do średniej ogółem zwykle kończy się wnioskiem, że np. pracownicy sekcji informacji i komunikacji zarabiają średnio dwie przeciętne pensje. A po rozbiciu tych danych na sektor publiczny i prywatny okazuje się, że to w tym drugim programiści otrzymują wynagrodzenie zwykle o 2 tys. zł wyższe.
"Natura" średniego wynagrodzenia potrafi być krzywdząca. Już sam fakt, że przeciętna pensja wynosi ok. 4 tys. zł brutto implikuje pytanie, kto tyle zarabia? Lepszym miernikiem jest mediana, która waha się w granicach od 2,2 tys. brutto do 2,8 tys. zł brutto.
W administracji państwowej mamy średnio wyższe płace niż w innych sekcjach, ale to nie oznacza, że wszyscy dostają po równo. Prezydent miasta zarobi 10 tys. zł, ale jego pracownica w sekretariacie (może mieć nawet lepsze kwalifikacje niż wójt, prezydent czy burmistrz) zwykle nie ma pensji wyższej niż 2-2,5 tys. zł brutto miesięcznie. Pensje w administracji nie wszędzie są takie same - inaczej zarabia się w gminie Sława, a inaczej we Wrocławiu. Średnią zawyżają duże miasta, ale uwaga - w Warszawie też są urzędnicy, którzy mają poważne zadania np. w geologii, a zarabiają mniej niż kelner na Nowym Świecie.
Co więcej, często dochodzi do takiego paradoksu, że na skutek różnych czynników np. stażu pracy, reform administracyjnych czy zdanego "x" lat temu egzaminu, który obecnie nie jest organizowany – dwie różne osoby na tym samym stanowisku i wykonujące dokładnie takie same zadania – mają różne wynagrodzenia.
Jest to dosyć powszechne np. w policji, gdzie również zatrudnia się cywili. I tak urzędnik cywil nie ma np. prawa do wcześniejszej emerytury, chociaż jego kolega z biura będący funkcjonariuszem z nazwy, już takie prawo posiada. Jeśli ktoś myśli, że środowisko urzędnicze nie jest podzielone, skłócone i nie ma swoich wewnętrznych problemów (np. z dublującymi się kompetencjami), to jest w dużym błędzie.
W administracji centralnej płacą lepiej
Należy też oddzielić administrację centralną od samorządowej. W tej pierwszej pracuje ok. 1/5 wszystkich urzędników m.in. w ministerstwach, urzędach centralnych, etc. Tutaj płace są wyższe (średnio o 20%), ale też inaczej wyglądają stopnie kariery zawodowej. Pomijając patologiczne sytuacje związane z nepotyzmem, to mimo wszystko urzędnicy centralni zobowiązani są do podnoszenia swoich kwalifikacji czy zdawania różnych egzaminów.
Nikt nie pytał, dlaczego malało bezrobocie
W administracji samorządowej też jest to możliwe, ale w dużo mniejszym zakresie. Ponadto „samorządy” parę lat temu dostały zadanie wydania miliardów złotych z funduszy UE – to wymusiło na nich tworzenie specjalnych departamentów, grup roboczych, itd., tym samym bezpośrednio podnosząc wskaźniki zatrudnienia. Były pieniądze, to przybywało etatów. Bezrobocie w gminach malało i w sumie nikt nie pytał dlaczego. Wbrew pozorom jest to poważny kłopot, z którym będziemy musieli się zmierzyć w przyszłości.
Urzędnicy nie zarabiają za dużo, bo trudno wyobrazić sobie sytuację, by osoba decydująca o poważnych sprawach zarabiała mało (o ile rzeczywiście chodzi poważne sprawy). Taka sytuacja sprzyjałaby korupcji. Kłopot polega na tym, że mamy zwyczajnie za dużo ludzi zatrudnionych w administracji państwowej, którym należy wymyślać zadania, by uzasadnić ich zatrudnienie. Stąd przyrost biurokracji, zbędnych procedur, wydłużanie terminów. Otwarte pozostaje pytanie, czy to jest wina samych urzędników, czy władzy centralnej, która w ten sposób poniekąd maskuje bezrobocie?
Łukasz PiechowiakGłówny ekonomista Bankier.pl
