
Źródło: Thinkstock
Większość komentarzy po wtorkowych głosowaniach w Kongresie była jednoznacznie pozytywna. „Uniknięto katastrofy”, „cofnęliśmy się znad klifu” i inne tego typu bzdury zapełniły nagłówki poważnych serwisów informacyjnych. Tymczasem najważniejsze punkty osiągniętego porozumienia są następujące:
- Na decyzję w sprawie podniesienia limitu długu i cięć wydatków politycy dali sobie dodatkowe dwa miesiące.
- Nie przedłużono 2-procentowej redukcji podatku od wynagrodzeń prowadzonej dwa lata temu przez Baracka Obamę. Oznacza to, że 77% Amerykanów w tym roku zapłaci wyższe podatki – w sumie o ok. sto miliardów dolarów, czyli równowartość 0,6% PKB.
- Wydłużono ulgi podatkowe wprowadzono jeszcze przez administrację G.W. Busha.
- Jedynym wyjątkiem było podwyższenie najwyższej stawki podatkowej z 35% do 40%, obowiązującej dla dochodów przekraczających 400 tysięcy dolarów rocznie, oraz podniesienie opodatkowania zysków kapitałowych i dywidend do 23,8%.
- Przedłużono nadzwyczajne zasiłki dla bezrobotnych autorstwa urzędującego prezydenta.
| »USA: jest porozumienie ws. klifu fiskalnego |
Porozumienie osiągnięte po wielu tygodniach politycznej szarpaniny jest w mojej ocenie prestiżowym sukcesem Baracka Obamy. Amerykański prezydent osiągnął wszystko, czego chciał: podwyższył podatki „najbogatszym” i „uratował” gospodarkę przed klifem fiskalnym, równocześnie nie godząc się na jakiekolwiek ograniczenie rozdętych wydatków federalnych.
Katastrofa odroczona
Prawdziwym problemem Stanów Zjednoczonych nie jest groźba recesji (rzecz cykliczna i zupełnie normalna w wolnorynkowej gospodarce), ale utrzymywane od czterech lat deficyty budżetowe przekraczające bilion dolarów. Na dłuższą metę nawet Ameryka nie jest w stanie zadłużać się w takim tempie i prędzej czy później Biały Dom będzie musiał ograniczyć swoje wydatki. Z oczywistą szkodą dla PKB i szokiem gospodarczym.
Radość z tego, że zamiast 600 mld USD z gospodarki zostanie wydrenowane tylko 100 mld dolarów, przypomina zachowanie alkoholika, który dostał kolejną butelkę whisky. „Klin fiskalny” polegający na dolewaniu długu do przekredytowanej gospodarki w ostatecznym rozrachunku przyniesie jedynie potężnego kaca w postaci ciężkiego załamania gospodarczego.
Republikańskie Waterloo
![]() | »Ameryka na skraju fiskalnego klifu |
Jednak to „herbaciane” skrzydło Partii Republikańskiej poniosło druzgocącą klęskę, co może usztywnić stanowisko opozycji w dalszych negocjacjach. Do końca stycznia Stany Zjednoczone osiągną obecny limit długu publicznego (16,4 biliona USD). Jeśli do połowy lutego Kongres go nie podniesie, to administracja Obamy nie będzie miała z czego sfinansować około 40% wydatków państwa. Czeka nas więc powtórka z sierpnia 2011 roku, gdy USA groziło „zamknięcie rządu” z dokładnie tego samego poziomu.
Republikanie stawiają sprawę jasno: każdemu dolarowi podniesienia limitu zadłużenia musi towarzyszyć cięcie wydatków w przynajmniej takiej samej skali. Ostatnia propozycja mówiła o podwyżce limitu o bilion dolarów i obniżkach wydatków o 1,2 biliona w ciągu dekady. Przy obecnych deficytach Białego Domu to raczej kosmetyka niż amputacja.
Rynki finansowe zapewne przyjmą ten brak porozumienia z ulgą i przywitają 2013 rok wzrostami cen akcji i spadkiem wartości dolara. Jednak noworoczny optymizm uleci, gdy tylko rozpoczną się spory o podniesienie limitu zadłużenia USA. W dłuższym horyzoncie dla wszystkich byłoby korzystne, aby władze jedynego supermocarstwa uporządkowały jego finanse i zrównoważyły budżet. Im szybciej, tym lepiej.
Krzysztof Kolany Główny analityk Bankier.pl

























































