Wciąż nawet ponad pół roku trzeba czekać na zamówione auto z salonu. Choć 2022 r. miał być czasem powrotu do normalności, już wiadomo, że tak się nie stanie. Wszystko przez wojnę w Ukrainie, która zachwiała światowymi łańcuchami dostaw i jeszcze mocniej pogłębiła problem braku aut dostępnych od ręki. Zainteresowani nowymi autami muszą przygotować się także na wzrosty cen.
Branża motoryzacyjna wciąż nie uporała z hamującym produkcję i opóźniającym dostawy aut niedoborem półprzewodników, który w dalszym ciągu sprawia, że zamiast w salonach, nowe, niemal gotowe auta wciąż zapełniają fabryczne parkingi. Na wiele modeli trzeba czekać pół roku, a w skrajnych przypadkach nawet 8 miesięcy.
Brak półprzewodników wciąż bolączką
Jak wynika choćby z informacji w konfiguratorze zamówień Tesli, na odbiór niektórych modeli amerykańskiego „elektryka” trzeba czekać do listopada.
Rynek półprzewodników zaburzyła oczywiście pandemia, jednak powodem obecnej sytuacji były nie tylko wstrzymywane linie produkcyjne, ale także zwiększone zapotrzebowanie na elektronikę – m.in. laptopy i smartfony.
– Rok 2022 jest rokiem, o którym z nadzieją myśleliśmy, że będzie rokiem poprawy sytuacji. Niestety, w dalszym ciągu mają miejsce poważne braki w dostawach półprzewodników, co powoduje, że dostępność nowych samochodów wciąż pozostawia wiele do życzenia. Trudno wskazać, ile obecnie wynosi średni czas oczekiwania na samochód, bo ten jest uzależniony m.in. od zamówionego wyposażenia, silnika czy rodzaju napędu. Generalnie można jednak powiedzieć, że w mniejszym lub większym stopniu wszystkich producentów. Nie wydaje się, że w ostatnich miesiącach średni okres oczekiwania wydłużył się, a w pewnych segmentach pojazdów faktycznie może on wynieść nawet kilka miesięcy – mówi Jakub Faryś, prezes Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego.
Część producentów, żeby skrócić kolejki oczekujących na auta, zmieniła swoje cenniki. Wszystko po to, żeby urządzenia montowane w autach, a wymagające półprzewodników, których brakuje, mogły być oferowane jako dodatkowe opcje, co mogłoby przełożyć się na skrócenie kolejek. Przykładem może być choćby aktywny tempomat.
Wojna odroczyła powrót do normalności
Ubiegłoroczne prognozy ekspertów zakładały, że sytuacja wróci do normy w ciągu 12 miesięcy, przy założeniu, że nie wybuchnie kolejna fala pandemii COVID-19. Choć pandemia wciąż nam towarzyszy, to na branżę motoryzacyjną i czas oczekiwania na auto z salonu zdecydowanie mocniej wpływa teraz rosyjska inwazja na Ukrainę.
– Wojna w Ukrainie już pogorszyła sytuację, a należy spodziewać się, że w najbliższym czasie będzie jeszcze gorzej – przewiduje Jakub Faryś.
Jak dodaje, Ukraina jest bardzo ważnym producentem i dostawcą części i podzespołów – choćby wiązek przewodów używanych w pojazdach.
– Wojna spowodowała zerwanie łańcuchów dostaw i zatrzymanie produkcji w wielu zakładach w Ukrainie, co w oczywisty sposób wpływa na osłabienie możliwości produkcyjnych zakładów ulokowanych w pozostałych europejskich państwach. Należy też wspomnieć o problemach na rynku rosyjskim, z którego wycofali się praktycznie wszyscy światowi producenci i już nie produkują tam pojazdów – ocenia prezes PZPM. – Problemy z dostępnością pojazdów potrwają jeszcze przez wiele miesięcy, a wojna w Ukrainie na pewno jeszcze je pogłębi – kontynuuje.
Przypomnijmy, że linie produkcyjne wstrzymywał m.in. Volkswagen w swoich kluczowych fabrykach w Wolfsburgu i Zwickau. W związku z brakiem części potencjalni klienci chcący zamówić hybrydowego golfa lub passata, ale także modele touareg, tiguan i arteon, nie będą mieli już w tym roku takiej możliwości. Co więcej, istnieje groźba, że dostawy już zamówionych hybryd będą realizowane dopiero w 2023 r.
Jak jednak zauważa Jakub Faryś, łatwiej dostępne powinny być samochody niskoemisyjne, w szczególności zasilane prądem, a to za sprawą restrykcyjnych norm emisji spalin wyznaczonych przez Komisję Europejską.
– Producenci starają się przede wszystkim produkować pojazdy z niską emisją dwutlenku węgla. W związku z tym istnieje duża szansa, że w dobie problemów z dostępnością półprzewodników takie pojazdy w większej ilości będą trafiały do salonów – prognozuje prezes PZPM.
Już pierwsze dwa miesiące pokazały, że obecny rok może być jednym ze słabszych pod względem rejestracji nowych aut. W styczniu i lutym w bazie Centralnej Ewidencji Pojazdów przybyło 62 513 nowych aut osobowych – o blisko 11 proc. mniej niż w analogicznym okresie i tak nie najlepszego 2021 r. i jednocześnie o 20 proc. mniej niż w ciągu dwóch pierwszych miesięcy 2020 r.
Nowe czarne chmury nadciągnęły
Półprzewodniki i zamykane fabryki to jedno. W marcu na horyzoncie pojawił się nowy problem. Tym razem związany z dostępnością, ale także giełdowymi notowaniami metali szlachetnych – w szczególności palladu i niklu, który przed tygodniem, we wtorek, 8 marca, na Londyńskiej Giełdzie Metali (LME) po skoku notowań kosztował nawet 100 000 dolarów za tonę.
– Cena niklu przez poprzednie tygodnie wzrosła o ponad 50 proc. ze względu na fakt, że rosyjski kombinat Norilsk Nickel odpowiada za ok. 14 proc. światowych dostaw tego metalu. Obawiano się, że rosyjski eksport może zostać objęty embargiem, co miałoby fatalne skutki dla podaży surowca – analizował wówczas Krzysztof Kolany, główny analityk Bankier.pl.
Drożeje także pallad, który we wspomniany wtorek, 8 marca, wyceniany był na LME nawet na 3149 dol. za uncję. Choć w ostatnim tygodniu wycena tego metalu spadła, to mimo wszystko w relacji miesięcznej jest o ok. 12 proc. wyższa.
Tymczasem właśnie branża motoryzacyjna odpowiada za ok. 75 proc. światowego zapotrzebowania na ten metal. Jest on wykorzystywany m.in. do produkcji półprzewodników, niezbędnych w naszpikowanych elektroniką autach, ale także katalizatorów. Tymczasem w związku z coraz bardziej surowymi normami emisji spalin, zapotrzebowanie na ten rzadki metal wzrosło.
Ewentualne niedobory oraz szybujące ceny niklu mogą z kolei odbić się szczególnie mocno na cenach aut elektrycznych. Nikiel wykorzystywany jest bowiem do produkcji akumulatorów litowo-jonowych.
Alternatywą mogącą ograniczyć zapotrzebowanie producentów na nikiel a tym samym zahamować wzrost cen samochodów elektrycznych jest przejście na baterie wykorzystujące w katodach fosforan żelaza. Jak informuje agencja Reutera, taki krok rozważa m.in. Tesla, ale także Volkswagen, czyli dwie najpopularniejsze marki aut elektrycznych w Europie w 2021 r.
Auta już drożeją
Ewentualne niedobory i wyższe ceny metali szlachetnych niezbędnych przy produkcji aut mogą w kolejnych miesiącach wpłynąć na ich ceny. Niektórzy producenci, jak choćby wspomniana już Tesla, podnieśli już stawki w cennikach i to dwukrotnie w ciągu miesiąca, choć w tym przypadku spore znaczenie na podwyżkę miał także rosnący kurs dolara.
Wzrost cen poszczególnych modeli dostępnych w Polsce wahał się od 15 do 26 tys. zł, co oznacza wzrosty sięgające 13 proc.