
W styczniu deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych osiągnął największy rozmiar od blisko dekady. W tym kontekście plany nałożenia nowych ceł przez prezydenta Donalda Trumpa jawią się jako desperacki kontratak w przegranej już wojnie.
Na początek zaznaczmy, że deficyt handlowy sam w sobie nie jest zjawiskiem negatywnym. Oznacza on tyle, że gospodarka danego kraju potrafi znaleźć tańsze źródła zaopatrzenia w potrzebne towary od zagranicznych dostawców, niż są w stanie je zaoferować krajowi producenci. Problem pojawia się, gdy deficyt staje się uporczywy i gdy osiąga znaczne rozmiary.
W takiej sytuacji podmioty z deficytowego kraju na ogół muszą zadłużać się u zagranicznych wierzycieli, aby zapłacić za importowane towary. Oznacza to po prostu życie ponad stan w skali całego narodu. Tak właśnie dzieje się od lat w Stanach Zjednoczonych i najnowsze dane rządowego Biura Analiz Ekonomicznych (BEA)są tego dobitnym potwierdzeniem. W środę BEA poinformowało, że styczniowy deficyt handlowy USA sięgnął 56,6 mld dolarów. A więc najwięcej od października 2008 roku.
Jak na ironię, ujemny bilans handlowy Ameryki zaczął się szybko powiększać od października ubiegłego roku, a więc po 9 miesiącach rządów Donalda Trumpa – polityka, który doszedł do władzy pod hasłem „powrotu miejsc pracy” do USA. Republikanin chciał „uczynić Amerykę ponownie wielką” poprzez protekcjonistyczną politykę handlową.

Aby ograniczyć import oraz „dać fory” krajowym producentom, w ubiegłym tygodniu Trump zapowiedział wprowadzenie zaporowych ceł na stal (25%) i aluminium (10%) sprowadzaną spoza granic USA. Handlowe środki odwetowe już zapowiedziała Komisja Europejska, co wywołało obawy przed globalną wojną handlową podobną do tej, która w latach 30. XX wieku wpędziła świat w Wielki Kryzys.
Najnowsze dane wskazujące na pogłębienie się ujemnego salda handlowego USA sugerują, że żadne cła, embarga czy renegocjacje traktatów handlowych nie zmienią tej tendencji. Co najwyżej uderzą w partnerów handlowych Ameryki i zrujnują międzynarodowy handel. W wojnach celnych nie ma zwycięzców. Są sami przegrani.
Najwyraźniej obecne kierownictwo Białego Domu (tak samo jak wszystkie poprzednie przez ostatnie dekady) nie rozumie przyczyn permanentnego deficytu handlowego. Nie jest nim bowiem niekonkurencyjność czy nieelastyczność amerykańskiej gospodarki. Wystarczy spojrzeć na dane statystyczne w szerszym horyzoncie czasowym, aby to zrozumieć.

Do połowy lat 70. XX wieku Stany Zjednoczone miały zrównoważony bilans handlowy. Problem z deficytem rozpoczął się, gdy prezydent Richard Nixon zerwał wymienialność dolara na złoto. Porzucenie ostatniego ograniczenia dla pras drukarskich Rezerwy Federalnej i kagańca dla kreacji kredytu przez banki komercyjne w ciągu czterech dekad doprowadziło do eksplozji podaży dolarów i potężnego wzrostu zadłużenia zarówno samych Amerykanów jak i rządu federalnego. Amerykanie na poziomie indywidualnym i krajowym zadłużyli się na biliony dolarów, płacąc swoim kreowanym w dowolnych ilościach pieniądzem za dobra i usługi z całego świata.
Sytuacja dramatycznie pogorszyła się pod koniec XX wieku i na początku obecnego stulecia. Najpierw Amerykanów ogarnęła mania internetowa, a potem gorączka na rynku nieruchomości. Na dodatek rząd USA wyruszył na bezcelową i niekończącą się „wojnę z terroryzmem”, która przez ostatnie 17 lat oprócz setek tysięcy ofiar pochłonęła też biliony dolarów. Rzecz jasna wszystko było finansowane emisją długu publicznego na niespotykaną dotąd skalę.
Próbą otrzeźwienia był krach i recesja z roku 2008, ale została ona zatrzymana przez Biały Dom i Rezerwę Federalną. Decydenci z Waszyngtonu zamiast zmierzyć się z realnymi problemami (nadmiarem długu, bańką na rynku aktywów i tzw. podwójnym deficytem – handlowym i budżetowym), postanowili je tylko powiększyć. Wygląda więc na to, że jedynym narzędziem mogącym przywrócić „równowagę Mocy” w największej gospodarce świata pozostaje recesja. Czyli słowo zakazane w kręgach polityczno-finansowego establishmentu.
