Jeszcze przed miesiącem wydawało się, że na rynku widać sygnały lekkiego uspokojenia presji płacowej. Widocznie było to jednak przejściowe zjawisko. Natomiast bez względu na to, gdzie będzie trend w przyszłości, warto wrócić do pierwotnego problemu. Czy 10 proc. wzrost płac jest dobry dla gospodarki?


Płace w Polsce rosną w bardzo szybkim tempie. Szybszym od oczekiwań, szybszym od wcześniejszego trendu, wręcz tak szybkim, że uzasadnione jest pytanie, czy to jest zdrowe tempo? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba jasno sprecyzować, co oznacza zdrowy wzrost płac, a to wcale nie jest łatwe. Postaram się to dziś wyjaśnić.
W sierpniu przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw (chodzi o firmy niefinansowe zatrudniające co najmniej 10 osób) wzrosło o 9,5 proc. w porównaniu z sierpniem zeszłego roku. W ciągu miesiąca wynagrodzenie, po oczyszczeniu z sezonowości, zwiększyło się o 1,1 proc., czyli najszybciej od marca, gdy trwało jeszcze odmrażanie płac po lockdownie. W marcu można było jeszcze mówić, że szybki wzrost wynika z odmrażania płac. Ale teraz? To czysta presja płacowa wynikająca z niskiego bezrobocia. Średni miesięczny wzrost w ostatnich trzech miesiącach wynosił 0,8 proc., co w przeliczeniu na wartości roczne daje równo 10 proc. I to bez efektu niskiej bazy.


Jeszcze przed miesiącem wydawało się, że na rynku widać sygnały lekkiego uspokojenia presji płacowej. Widocznie było to jednak przejściowe zjawisko. Natomiast bez względu na to, gdzie będzie trend w przyszłości, warto wrócić do pierwotnego problemu.
Stawiam więc pytanie: czy to zdrowy wzrost płac?
Tradycyjna, klasyczna ekonomia udzieliłaby jasnej odpowiedzi: nie. Przeciętne wynagrodzenie powinno rosnąć w tempie odpowiadającym przeciętnemu wzrostowi wydajności pracy, powiększonemu o cel inflacyjny (w przypadku Polski cel wynosi 2,5 proc. +/- 1 pkt proc.). Wydajność pracy rośnie teraz w Polsce w tempie ok. 4-5 proc. rocznie, a więc wzrost płac jest wyższy aż o 5-6 pkt proc. niż wzrost wydajności. Dlatego inflacja musi wynosić ok. 5 proc. Jeżeli wydajność nie przyspieszy wyraźnie, a wynagrodzenia nie zwolnią, to inflacja będzie dość wysoka. To zaś nie za bardzo podoba się konsumentom.
Klasyczna ekonomia jest jednak obecnie w defensywie. Świat się zmienia, wchodzą nowe paradygmaty. Ekonomia klasyczna nie uwzględnia jednego ważnego efektu: jeżeli tempo wzrostu płac wyraźnie przekracza dynamikę wydajności, to pracodawcy mogą mieć bodźce, by więcej inwestować w podniesienie wydajności pracowników. Presja płacowa może działać jak bodziec do innowacji i inwestycji. Pisałem już parę razy o ekonomii „podgrzewanego kociołka”, czyli idei, że podgrzewanie gospodarki poprzez wysoką dynamikę płac będzie sprzyjało jej szybszemu realnemu rozwojowi. Zwolennicy tej teorii najczęściej przywołują argument, że w erze, gdy siła pracowników wobec pracodawców w krajach rozwiniętych była wysoka (lata 50-60 XX wieku) wzrost innowacji był znacznie szybszy niż w erze erozji siły przetargowej pracowników, czyli od lat 80.
Nawet jednak biorąc pod uwagę te mechanizmy, których klasyczna ekonomia nie uwzględnia, istnieje niemałe ryzyko, że 10-procentowy wzrost płac to będzie już o jeden krok za daleko. Przede wszystkim, trwała inflacja na poziomie 5 proc. będzie trudna do zaakceptowania dla społeczeństwa. Nawet łagodny dla inflacji Adam Glapiński, prezes NBP, chciałby widzieć ją w okolicach 3,5 proc., a nie 5 proc.
Sądzę więc, że rynek pracy nam się już przegrzewa i czeka nas jedno z dwojga: albo płace zwolnią, albo zostaniemy z inflacją w okolicach 4-6 proc.