

Praktyczne porady dla osób, które myślą o przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych – tak w skrócie przebiegła druga część rozmowy z polskim małżeństwem, które mieszka i prowadzi własny biznes w Dolinie Krzemowej.
Sylwia i Jakub Górajek – młodzi przedsiębiorcy z Polski, którzy własnych sił w biznesie postanowili spróbować w słynnej Silicon Valley. O zakładaniu i realiach prowadzenia firmy przez obcokrajowców w Dolinie Krzemowej opowiadali w pierwszej części rozmowy. Tym razem w ramach projektu #TamMieszkam dzielą się z czytelnikami Bankier.pl swoimi doświadczeniami i obserwacjami z pierwszych miesięcy spędzonych w Kalifornii. To rozmowa o tym, jak pracuje się w najpopularniejszych korporacjach świata, czym mogą zaskoczyć Polaka Amerykanie i co może początkującym spędzać sen z powiek. O życiu w Dolinie Krzemowej Sylwia i Jakub na bieżąco opowiadają również na swoim blogu – jaion.pl.


Malwina Wrotniak-Chałada, Bankier.pl: Wywołaliście temat rynku pracy - w takim miejscu, jak Dolina Krzemowa, gdzie funkcjonuje Facebook, Google, jest on w jakikolwiek sposób specyficzny?
ReklamaSylwia: Pierwsza sprawa to wspomniani developerzy, programiści, którzy zarabiają bardzo dużo, którzy windują ceny mieszkań, których fale przewalają się na ulicach – jest ich tutaj mnóstwo, to jest dla nich mekka, jedna z niewielu na świecie. Kiedy się tu już znajdą, czują się bardzo dobrze i pewnie.
Czy ci, którzy pracują tu na etacie, są ponadprzeciętnie mobilni?
Kuba: Jest wielu młodych ludzi, którzy często zmieniają pracę i firmę, przeskakując na wyższą pensję, natomiast większość ludzi w wieku 30+ ceni jednak stabilizację.
Sylwia: Kalifornia jest pod względem rynku pracy ciekawym stanem. Tutaj można zwolnić pracownika z dnia na dzień. Pracodawcy starają się tego brutalnie nie wykorzystywać i często umownie przyjmują okres 2-tygodniowego wypowiedzenia, żeby nie wyrobić sobie złej opinii. Jednak cały ten proces przebiega na pewno dużo szybciej i sprawniej niż w Polsce – nie trzeba czekać 3 miesięcy. Jest to o tyle ciekawe, że przecież działa w dwie strony. Pracownik musi starać się, żeby nagle nie zostać zwolnionym, a z kolei pracodawca musi na tyle dbać o pracownika, żeby zbyt szybko nie uciekł do konkurencji.
Kuba: Zawiera się tutaj mnóstwo umów ograniczających możliwość bezpośredniego przejścia do konkurencji w ciągu kilku miesięcy.
Sylwia: Inna ciekawa sprawa to warunki pracy kobiet w ciąży. Ciąża jest tutaj traktowana jak prywatna sprawa kobiety. Nie ma z tego powodu żadnych przywilejów, płatnych urlopów itp., dlatego też kobiety po urodzeniu dziecka bardzo szybko wracają do pracy.
Z tego, co wiem, w zgłębieniu niuansów amerykańskiego prawa na początkowym etapie pomagał Wam specjalista – wynajęliście prawnika imigracyjnego.
Sylwia: Ci prawnicy na początku chyba bardziej nam przeszkadzali niż pomagali. To było długie, trudne i nieprzyjemne przeżycie, szczególnie że wtedy jeszcze prawie nikogo tutaj nie znaliśmy i nikt nam nikogo nie mógł polecić. Dopiero za którymś razem znaleźliśmy takiego prawnika, który sprawił, że dostaliśmy tę wizę – a składaliśmy wniosek o wizę bardzo trudną.


Kuba: Wszystkie te problemy to efekt uboczny kultury, która tutaj jest zupełnie inna. I oczywiście im dłużej tu jesteś, tym bardziej te granice kulturowe dla ciebie się zacierają. Ale na początku stykasz się z niewidzialnym murem. Musisz to wszystko pojąć.
Sylwia: Trochę lepszą sytuację mają
ci, którzy przyjeżdżając tu, mają już kontakty. My przyjechaliśmy, nie znając
na miejscu nikogo poza kilkoma osobami z rodziny, które,
pracując na etacie, i tak nie były w stanie pomóc w zakładaniu firmy
przez obcokrajowców. Ogarnialiśmy to wszystko sami, krok po kroku, dzień po dniu, przez półtora roku.
Opowiedzcie dokładniej jakie kroki formalne czekają przenoszących się do Stanów.
Kuba: Przede wszystkim trzeba starać się dostać Social Security Number, czyli
odpowiednik
polskiego PESEL-u. Ale nim go dostaniesz, czeka cię długa droga. Tak
przynajmniej było w naszym przypadku – używając tutejszego języka, wybraliśmy tzw.
hard way. Wiele osób przyjeżdża tutaj do pracy na etat albo na kontrakt. Jeśli
dostajesz pracę na etat, zazwyczaj wiąże się to z taką wizą, która
automatycznie gwarantuje ci nie tylko stałą pensję co miesiąc, ale i Social
Security Number. I jeśli chodzi przykładowo o twoją historię kredytową, w tej
opcji nadal masz czystą kartę, ale przynajmniej dobry start. Natomiast kiedy
otwierasz własny biznes – tak, jak w naszym przypadku - na początku nie masz
SSN ani comiesięcznych stałych dochodów, tylko kontrakty, więc jesteś daleko w
tyle, jeśli chodzi o skuteczne udowadnianie czegokolwiek. Zdaniem Amerykanów,
jeśli nie masz stałego dochodu ani SSN, to tak, jakby cię tu właściwie nie
było. To oznacza ryzyko, że na przykład pojutrze nagle wyjedziesz do Polski.
Takiej osobie nie daje się ani kredytu, ani leasingu, ani niechętnie
wynajmuje mieszkania.


Sylwia: Warto jeszcze powiedzieć to, o czym nikt nie powiedział nam, że jest takie proste - o prawie jazdy. To z polski jest tutaj honorowane, spokojnie można na nim jeździć jako turysta albo pracując na etacie. Wbrew temu, co oficjalnie podają kalifornijskie urzędy, to amerykańskie prawo jazdy może dostać każdy, nawet nie posiadający Social Security Number. Warto je zrobić, bo później przydaje się do zakładania konta w banku czy przy wypełnianiu jakichkolwiek formularzy. My przez 1,5 roku musieliśmy podawać numery dowodów osobistych z Polski, których tutaj nikt nie rozumiał.
Kuba: Przy okazji ciekawostką są tutaj ubezpieczenia. W Polsce, jeśli posiadacz dwa samochody, płacisz OC dwa razy. W Stanach działa to normalnie – ubezpieczenie jest jedno. W Kalifornii jest mnóstwo samochodów, wiele osób ma ich po kilka, bo tutaj trudno poruszać się na dłuższą metę pieszo. W związku z tym wiele osób nie płaci za ubezpieczenia, co jest problemem głównie dla osób poszkodowanych przez nie w ewentualnych wypadkach. Często wykupuje się tu więc ubezpieczenie od braku ubezpieczenia innej osoby.
Sylwia: Do prawa jazdy i kwestii samochodowych jako konieczność dodałabym założenie konta w banku amerykańskim. Do tego karta telefoniczna, no i kilka numerów telefonów i adresów do znajomych, które zaraz na początku trzeba będzie podać choćby przy wynajmowaniu mieszkania.
A później czas na budowanie historii kredytowej.
Sylwia: No tak, ale do tego
potrzebujesz na przykład karty kredytowej (tutaj absolutna podstawa), a do
karty kredytowej potrzebujesz Social Security Number. Historię kredytową można
więc zacząć budować dopiero po jego uzyskaniu.
Kuba: Na początku to jest błędne koło: musisz zacząć budować historię kredytową, a żeby zacząć to robić, musisz wziąć pierwszy kredyt. Jednak żeby wziąć kredyt, musisz mieć jakąś historię kredytową. W tym momencie wiele zależy od szczęścia i sprzedawcy, który przymknie oko i udzieli kredytu. Inna opcja: jest tu w Stanach taki produkt dla osób, które dysponują jakąś gotówką. Wpłacasz sobie na kartę kredytową np. 1000 dolarów i tym samym masz na niej limit do tej kwoty. Po np. 3-4 miesiącach bank zwraca ci ten 1000 dolarów i dopiero wtedy pełnoprawnie korzystasz z kredytu.
Pomówmy o poszukiwaniu mieszkania. Sylwia, opowiadałaś, że za każdym razem jest to dla Was doświadczenie mocno męczące. Jest dużo i drogo.
Sylwia: Niestety na te mieszkania jest wielki popyt, w związku z czym przechodzi się normalnie casting. Ja to kiedyś na studiach przeżyłam w Warszawie, ale nie do takiego stopnia! Nie wiem, czy i jak to teraz działa w Warszawie, ale tutaj organizuje się tzw. open house, czyli godziny wspólnego oglądania, gdy wchodzisz do jednego lokalu w kilkanaście osób, a później bierzesz udział w procesie oceny. Ale nie jest to taki casting, podczas którego właściciel ocenia cię po przebiegu rozmowy i po tym, czym się zajmujesz. Tu po prostu składasz oficjalny formularz, wypełniasz osiemdziesiąt rubryk, do tego dołączasz referencje, podajesz stan swoich wszystkich kont, wymieniasz posiadane samochody i później czekasz na wyrok. Co ciekawe, w większości przypadków podczas oglądania mieszkań nie spotykasz nawet właściciela, nie ważne więc jak pięknie się ubierzesz, jak dobrze zaprezentujesz i ile wdzięku będziesz chciała użyć. Tu w mieszkaniu czeka na ciebie jakiś wynajęty człowiek, który odbiera od ciebie formularze i – mało tego – zbiera kasę za to, że sprawdzi twoją zdolność kredytową. Kosztuje to około 20-30 dolarów, więc jeśli naprawdę szukasz mieszkania i nie oglądasz ich trzy, tylko piętnaście, to jest to koszmar.


Kuba: A oczywiście standardy mieszkań pozostawiają wiele do życzenia. Średniej klasy mieszkanie jest tu o wiele, wiele gorsze niż przeciętne mieszkanie w Warszawie. W ogłoszeniach chwalą się przykładowo granitowymi blatami w kuchni… to nic, że całe mieszkanie jest w tragicznym stanie i wygląda kosmicznie. Nie, najważniejsze, że jest tu blat granitowy. (śmiech)
Zatem nowego, deweloperskiego budownictwa raczej nie uświadczysz?
Kuba: Mieszkań ani domów w stanie surowym się nie sprzedaje. Zawsze każde wnętrze jest „jakoś” wykończone, nawet do pierwszej sprzedaży. Stawia się tu takie 5-piętrowe bloczki, ale zbudowane są z drewna, w nich wszystko strasznie się niesie. Tutaj wyjątkowo oszczędza się na budownictwie – praca budowlańców jest tak droga, że starają się oszczędzać na materiałach. Wszystkie te bloczki, które tu stawiają są strasznie niekomfortowe w mieszkaniu w blokach. Oczywiście z zewnątrz wyglądają pięknie – jest basen, siłownia, duży parking itd. Natomiast kiedy sąsiad z góry bierze prysznic lub myje ręce, ty u siebie słyszysz, jak u niego leci woda. W domach lub płaskich zabudowaniach na pewno jest pod tym względem lepiej, ale ściany między pokojami są i tak bardzo cienkie. Gdybyś na przykład chciała zawiesić telewizor, musisz specjalnie celować w poprzeczne belki. Nie zawsze jest miejsce na dowolność.
Orientowaliście się, ile w Dolinie Krzemowej kosztuje niewielki dom wystarczający na potrzeby młodej rodziny?
Kuba: Najniższa cena wolnostojącego domu położonego w sercu Doliny to ok. 800 tys. dolarów.
Sylwia: A zakładając, że nie chcemy szukać tego domu przez pół roku, tylko kupić w 2-3 miesiące, to pewnie trzeba zacząć od 1 mln dolarów.
Kuba: Ale pamiętaj, że już 30 mil dalej to będzie już 500 tysięcy.
Zmierzamy powoli do końca rozmowy. Jedno z ostatnich pytań – z czym jeszcze sobie nie poradziliście w Stanach?
Sylwia: Cały czas pojawia się coś nowego, z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy. Taki najbardziej odkładany krok to było wspomniane prawo jazdy. A, jest jeszcze ubezpieczenie zdrowotne. To jest rzeczywiście następny, ogromny i skomplikowany temat, który po trochu poznajemy. Cały czas mamy jeszcze ubezpieczenie turystyczne i powoli zbieramy opinie o tym docelowym. To jest czarna magia nie tylko dla nas, bo po reformie Obamy sami Amerykanie rozkładają ręce. I znowu – ci, którzy mają umowę o pracę, nie muszą się tym przejmować. My na pewno też za chwilę będziemy musieli się za to zabrać. Dużym zadaniem będzie też poukładanie tej naszej obecnej rzeczywistości – jak na razie wiele kwestii jest wywróconych do góry nogami, dzień pomieszany z nocą, weekend z tygodniem.
Przeczytaj również pierwszą część rozmowy »
Materiał jest częścią projektu #TamMieszkam