Podczas rozpoczynającego się dziś spotkania G20 ministrowie finansów i szefowie banków centralnych państw członkowskich mają po raz kolejny radzić nad metodami walki z kryzysem. Tymczasem bez odpowiedzi pozostaje jedna z największych bolączek światowej gospodarki. Wojny walutowe, zamiast wygasać, zataczają kolejne kręgi.
![]() | » Wojny walutowe wkraczają do Moskwy |
Głównymi tematami rozmów G20 mają być kwestie stymulowania wzrostu gospodarczego, koordynacji działań antykryzysowych i stabilizacji systemu bankowego. Ale w wypowiedziach ministrów finansów i szefów banków centralnych największych gospodarek świata próżno szukać odniesienia do bieżących wojen walutowych. Niektórzy politycy, np. delegacja Kanady, twierdzą wręcz, że temat ten jest mało ważny i nie pojawi się podczas obrad. Istnieniu tego problemu solidarnie zaprzeczają również takie postaci, jak prezes EBC Mario Draghi, szefowa MFW Christina Lagarde czy sekretarz generalny OECD Angel Gurria.
Jednak nawet najbardziej przekonujące zapewnienia nie zmienią faktu, że wojny walutowe wciąż trwają, a konflikt rozszerza się na kolejne kraje.
Kanonada mocarstw trwa
Idea prowadzenia wojny walutowej jest prosta - chodzi o zdewaluowanie własnej waluty szybciej niż uczynią to inne państwa. Taki krok ma na celu wsparcie eksportu, a w konsekwencji wzrost PKB. Oczywiście tracą na tym importerzy i posiadacze dewaluowanej waluty, której siła nabywcza spada z napływem na rynek nowych pieniędzy.
Wtłaczanie do gospodarki kolejnych miliardów dolarów, euro czy funtów od wielu lat jest głównym pomysłem krajów Zachodu na walkę z kryzysem. Tymczasem, w oczach zachodnich polityków i mediów, w wojnach walutowych rolę czarnych charakterów grają państwa Dalekiego Wschodu.
![]() | » Wojny walutowe rujnują portfele narodów |
Amerykańscy politycy od wielu lat oskarżają Chiny o sztuczne zaniżanie wartości juana, co ma dawać nieuczciwą przewagę chińskim towarom na rynkach światowych i pozbawia
obywateli USA miejsc pracy. Chińskie władze stanowczo odpierają te zarzuty, choć jednocześnie zapowiadają, że są "w pełni" przygotowane do prowadzenia wojny walutowej.
Ostatnio w ogniu krytyki zachodniego świata, z amerykańskim Departamentem Skarbu na czele, znalazła się także Japonia. Kilka tygodni temu władze monetarne Kraju Kwitnącej Wiśni zapowiedziały, że w ciągu dwóch lat podwoją podaż pieniądza. Obecni na szczycie G20 minister finansów Japonii Taro Aso i prezes BoJ Haruhiko Kuroda solidarnie twierdzą, że niekonwencjonalna polityka monetarna jest ukierunkowana na rozwiązanie problemów wewnętrznych. Coraz słabszy jen jest jednak zbawieniem dla nieco podupadłych japońskich gigantów technologicznych, którzy większość swoich przychodów osiągają za granicą.
Korea kontruje, Nowa Zelandia pasuje
Problem konkurencyjnej dewaluacji dotyczy także mniejszych gospodarek. Władze w Seulu przedstawiły niedawno plan wpompowania w gospodarkę 2 bilionów wonów (ok. 2% PKB), którego celem ma być "tworzenie miejsc pracy i zapewnienie wsparcia eksporterom". Jest tajemnicą poliszynela, że projekt ten stanowi bezpośrednią odpowiedź na działania Banku Japonii, które utrudniają koreańskim producentom samochodów czy elektroniki walkę z japońskimi konkurentami. W sumie w tym roku koreański won umocnił się wobec jena o ponad 8%.
![]() | » Władze Indii wypowiedziały wojnę złotu |
Negatywne skutki manipulowania wartością światowych walut odczuwa także Nowa Zelandia. Szef banku centralnego tego kraju otwarcie przyznał, że nowozelandzki dolar jest zbyt silny. Premier Bill English stwierdził jednak, że Nowa Zelandia nie chce wdawać się w "spekulację własną walutą", ponieważ nie ma wystarczających środków na obronę jej kursu. Wyjaśnił, że do swobodnego manipulowania kursem krajowej waluty potrzeba wielu miliardów dolarów, a Nowa Zelandia "nie chce pójść na wojnę źle uzbrojona". "Kurs walutowy jest ustalany w oparciu o wybory, których dokonuje się w Europie, USA i Wielkiej Brytanii. My nie mamy na to wpływu" - powiedział polityk w niedawnym wywiadzie dla "NZ Herald".
Droga donikąd
Dążenie światowych mocarstw do jak najszybszej dewaluacji własnych walut jest jednym z najbardziej krótkowzrocznych rozwiązań problemów gospodarczych. W przeciwieństwie do konfliktu militarnego, w wojnie walutowej żadna strona nie może odnieść ostatecznego zwycięstwa - dodruk pieniądza przez jeden kraj spotka się z odpowiedzią innych państw. W efekcie kursy walutowe mogą zupełnie stracić związek z kondycją gospodarek i zależeć wyłącznie od decyzji politycznych. Najbardziej stracą na tym zwykli obywatele, którym inflacja zabierze oszczędności, a "wojenna" zawierucha radykalnie utrudni bogacenie się.
Michał Żuławiński
Bankier.pl




























































