Termin „wojny walutowe” od kilku tygodni robi zawrotną karierę. Ukuty przez brazylijskiego ministra finansów określa działania państw, które poprzez politykę monetarną usiłują zmienić warunki wolnej konkurencji na korzyść rodzimych przedsiębiorstw kosztem ich zagranicznych konkurentów, ale także własnych obywateli. Głównymi aktorami tej militarno-finansowej sceny są władze Stanów Zjednoczonych, Chin, Japonii i Brazylii. Swe armie mobilizują także upadające imperia - czyli Wielka Brytania i strefa euro. Wojenne okrzyki pobrzmiewają nawet w neutralnej Szwajcarii.
Kto strzelił pierwszy?
Preludium zagrali Amerykanie, którzy jeszcze w latach 60-tych XX wieku zaczęli psuć dolara, drukując coraz więcej zielonkawych banknotów. Polityka ta w roku 1973 doprowadziła do definitywnego upadku systemu z Bretton Woods, w ramach którego amerykański dolar był wymienialny na złoto po stałym kursie 35 USD za uncję, a pozostałe waluty wymienialne miały ustalony sztywny parytet względem dolara. Przez kilkanaście lat trwałą półglobalna wojna podjazdowa, którą zakończył konsensus wokół zasad prowadzenia „odpowiedzialnej” polityki monetarnej połączonej z reżimem płynnych kursów walutowych.

System lepiej lub gorzej działał przez całe lata 90-te, czemu jednak towarzyszyły coraz częstsze wstrząsy na peryferiach. Kryzysy walutowe w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej, Rosji i Argentynie były jednak lokalne i udało się je zażegnać. Problemy zaczęły się zaostrzać w pierwszej dekadzie XXI wieku, gdy amerykańska Rezerwa Federalne przez zbyt długo utrzymywała zbyt niskie stopy procentowe, zmuszając do zbyt luźnej polityki także inne główne banki centralne. Na to nałożyła się kwestia amerykańskiego „podwójnego deficytu” (czyli fiskalnego i handlowego) oraz polityka Chin, które ustaliły sztywny kurs juana do dolara. Wraz z rozwojem chińskiej potęgi produkcyjno-eksportowej parytet ten stawał się coraz bardziej oderwany od rzeczowości, co prowadziło do narastającej nierównowagi handlowej na świecie. Była to nierównowaga, która w warunkach wolnego rynku i płynnego kursu walutowego najprawdopodobniej w ogóle by nie wystąpiła.
Dlatego Waszyngton od kilku lat i bez jakiegokolwiek efektu domaga się od chińskich władz zaprzestania „manipulowaniem” kursem juana. Tego samego (choć znacznie ciszej) żądają także Europejczycy i Japończycy. Problem polega na tym, że w warunkach nadwyżki handlowej i napływu zagranicznego kapitału waluta Chin powinna zyskiwać na wartości względem dolara, euro czy jena. W ten sposób malałaby konkurencyjność chińskiego eksportu i równocześnie towary przywiezione do Państwa Środka z USA czy Japonii stawałaby się bardziej dostępne dla Chińczyków. Tak się jednak nie dzieje, ponieważ Ludowy Bank Chin codziennie interweniuje na rynku walutowym, utrzymując sztucznie podwyższony kurs USD/CNY. Pekin z premedytacją zaniża wartość juana, skupując na rynku dolary po ściśle ustalonej cenie. W ten sposób subsydiuje rodzimych eksporterów, którzy dzięki temu mogą zatrudniać więcej pracowników, co rozładowuje napięcia społeczne i pozwala utrzymać monopol władzy Partii Komunistycznej.
Taka polityka ma jednak swoją cenę. Konsekwencją zaniżonej wartości juana jest bowiem niższa siła nabywcza jej posiadaczy, czyli 1,3 miliarda Chińczyków. Ludzie ci nie mogą sobie pozwolić na importowane towary, które być może mogliby nabyć przy rynkowym kursie chińskiej waluty.

Inną konsekwencją są rosnące rezerwy walutowe Chin. Tylko w trzecim kwartale wzrosły one o 194 miliardy USD, osiągając trudno wyobrażalną wartość 2,65 biliona dolarów. Ta gigantyczna góra gotówki zwiększa wpływu Pekinu, ale równocześnie prowadzi do niebezpiecznego przyrostu masy pieniądza w samych Chinach. Rezerwy te są bowiem pasywami dla aktywów w postaci kredytów denominownaych w juanach. Tylko we wrześniu chińskie banki udzieliły pożyczek za blisko 600 miliardów juanów (ok. 90 mld USD), a podaż pieniądza M2 wzrosła o 18,9%. Taka sytuacja napędza inwestycyjno-budowlany boom gospodarczy. Niestety każdy boom kredytowy nieuchronnie prowadzi do załamania kończącego się głęboką i gwałtowną recesją, skokowym wzrostem bezrobocia. W totalitarnym państwie policyjnym, jakim są Chiny, grozi to krwawą rewolucją i zmianą rządu. W krótkim terminie galopująca podaż pieniądza i kredytu skutkuje coraz wyższą inflacją, uderzającą najmocniej w najbiedniejszą część chińskiego społeczeństwa.
A kto jest bez winy?
Tyle że Waszyngton, głośno oskarżając Pekin o „manipulowanie walutą”, sam nie jest bez winy. Skrajnie ekspansywna polityka Rezerwy Federalnej – zerowe stopy procentowe, skup aktywów finansowych – prowadzi do drastycznego wzrostu podaży pieniądza w USA. „Błędem jest próba rozwiązywania problemów przy pomocy zwiększenia płynności (...) Nadmierna, permanentna kreacja pieniądza jest moim zdaniem pośrednią manipulacją kursu walutowego” – przyznał bez ogródek minister gospodarki Niemiec Rainer Bruederle.
Dolarów jest coraz więcej, ale ze względu na bardzo niskie oprocentowanie nie chcą one pracować. Pieniądze wypływają więc ze Stanów Zjednoczonych, poszukując wyższych stóp zwrotu w Europie i na rynkach wschodzących. To prowadzi do spadku wartości dolara względem walut głównych partnerów handlowych USA: strefy euro, Japonii, Wielkiej Brytanii, Kanady czy Szwajcarii. To jest świadome działanie Fed-u, którego celem jest zwiększenie konkurencyjności amerykańskiego eksportu bez konieczności zwiększania wydajności pracy.
Jedynym państwem, które skutecznie opiera się tej polityce są Chiny, co na froncie gospodarczo-walutowym stawia je w pozycji drugiego supermocarstwa. Lecz polityka Fed-u największy opór napotyka ostatnio nie w Pekinie, lecz w Brazylii, Korei Południowej i Japonii. Kraje te doświadczają gwałtownej i chyba już przesadnej aprecjacji własnych walut. To właśnie skutek napływu kapitału, który do emigracji z USA zmuszają działania Bena Bernanke. Gorący kapitał spekulacyjny zwiększa ryzyko wystąpienia kryzysu walutowego, a przede wszystkim obniża konkurencyjność japońskich, koreańskich czy brazylijskich eksporterów. Gra oczy się więc o udział w światowym handlu oraz o dynamikę wzrostu gospodarczego. W swej istocie w niczym nie różni się to od celnego protekcjonizmu, który w latach 30-tych XX wieku zrujnował światową gospodarkę, wpędzając w nędzę miliony ludzi.
Teraz gra jest bardziej wyrafinowana i wielu postronnych obserwatorów nie rozumie jej istoty. Kolejne państwa otwarcie występują przeciwko Stanom Zjednoczonym. Brazylia nakłada podatek od zainwestowanego kapitału zagranicznego, co ma w zamierzeniu ograniczyć jego napływ. Chiny od lat zaniżają wartość juana i nic nie zapowiada nagłego odwrotu od tej polityki. Bank Japonii interweniuje na rynkach walutowych, skupując dolary i emitując w zamian biliony jenów. Europejski Bank Centralny boi się podnieść stóp procentowych, by nie wywołać zabójczej dla niemieckich czy włoskich eksporterów aprecjacji euro. Bank Anglii odgraża się, że wzorem Fed-u wznowi dodruk pieniądza, a Szwajcarzy bez większego powodzenia próbowali interwencjami walutowymi osłabiać franka wobec euro.
Jak to się wszystko skończy?
Istnieją przynajmniej trzy możliwe rozwiązania obecnej sytuacji. W pierwszym wariancie nic nie ulega zmianie. Bernanke uruchamia prasy drukarskie, zalewając świat coraz mniej wartym dolarem. Chińczycy wciąż kupują amerykańskie obligacje, prowadząc swoją gospodarkę na skraj przepaści kredytowego boomu. Japonia skupuje dolary, zasypując rynki finansowe jenami. Brazylia zaostrza regulacje, co jednak nie chroni jej przed kryzysem walutowym. EBC bezradnie patrzy na rosnący kurs EUR/USD, który uderza w europejskie korporacje i wpędza Stary Kontynent w recesję. Świat wkracza w wyniszczające dewaluacje walut, kończące się hiperinflacją i depresją porównywalną jedynie z Wielkim Kryzysem.
Moim zdaniem istnieje tylko jedno rozwiązanie tego śmiertelnie niebezpiecznego pata. Tym krokiem byłoby pozbawienie rządów i banków centralnych władzy nad pieniądzem. Tylko wolny rynek stopy procentowej i walutowy pozwoli zniwelować kryzysogenne nierówności. W dłuższym terminie otwierałoby to drogę do jednej międzynarodowej waluty, którą najprawdopodobniej stałoby się złoto. Intronizacja żółtego kruszcu położyłaby kres inflacji, wojnom walutowym i błędom banków centralnych, kreujących boomy, krachy i bańki spekulacyjne. W dobrowolne zrzeczenie się przez polityków kontroli nad pieniądzem zwyczajnie jednak nie wierzę. Niestety tylko kolejny globalny kryzys i potężne zubożenie ludności naszej planety są w stanie skłonić rządzących do pogrzebania obecnego systemu.
Krzysztof Kolany
Bankier.pl
Zobacz też:
» Wojny walutowe: Fed kontratakuje
» Rośnie stos chińskiej amunicji walutowej
» Pełna treść oświadczenia wydanego po szczycie w koreańskim Gyeongju
» Wojny walutowe: Fed kontratakuje
» Rośnie stos chińskiej amunicji walutowej
» Pełna treść oświadczenia wydanego po szczycie w koreańskim Gyeongju