„Godzina dla Ziemi” ma zmuszać do refleksji nad zmianami klimatu. Niestety, robi to w sposób bardzo nieprzemyślany. Gasić więc światło w sobotę o 20:30 czy też nie?
W sobotę będzie miała miejsce doroczna już akcja gaszenia świateł. „Godzina dla Ziemi”, bo tak jest ona nazywana przez organizatorów, to pomysł dość młody, ale dzięki swojemu rozmachowi szeroko kojarzony. Pierwsza akcja odbyła się w 2007 roku, gdy z inicjatywy World Wide Fund for Nature w Sydney 2,2 mln osób zgasiło na godzinę światła, odłączało prądożerne maszyny czy wyłączało telewizory. W kolejnych latach koncept nabrał tempa po 10 latach brało w nim już udział 187 państw.
- 25 marca 2017 roku na całym świecie o 20:30 czasu lokalnego słynne budowle pogrążyły się w ciemnościach na 60 minut: piramidy w Gizie w Egipcie, paryska wieża Eiffla, Big Ben w Wielkiej Brytanii, opera w Sydney w Australii, rzymskie Koloseum, Taj Mahal w Indiach i ponad 3000 innych. W Polsce w akcję zaangażowało się prawie 80 miast. Zgasły lampy oświetlające najbardziej charakterystyczne budynki, np. Stadion Narodowy w Warszawie, krakowski Kościół Mariacki, gdański Dwór Artusa czy katowicki Spodek – czytamy w relacji sprzed dwóch lat.
Co jest szkodliwego w gaszeniu światła?
Problem jednak w tym, że akcja może być szkodliwa. I nie chodzi tu nawet o spór dotyczący tego, czy zmiany klimatu to problem wynikający z działalności człowieka czy wymysł ekologów, który powstał, by na nim zarabiać. Nie, chodzi o samą czynność, którą w ramach uczestnictwa w akcji się wykonuje, czyli gaszenie światła. „Co jest szkodliwego w gaszeniu światła?” – zapytacie. Nic, wręcz przeciwnie, zgaszona żarówka nie konsumuje energii, mniej energii to mniej np. spalonego węgla i wyemitowanego przy tej okazji CO2 do atmosfery. Zresztą nawet taki tok myślenia towarzyszył organizatorom i jest on jak najbardziej słuszny. Jest jednak jedno istotne „ale”, w „godzinie dla Ziemi” wyłączenie światła następuje w jednym momencie na masową skalę.


To całkowicie zmienia sposób patrzenia na problem. Aby zrozumieć, co jest nie tak z „godziną dla Ziemi”, trzeba najpierw zrozumieć, jak działa system elektroenergetyczny. W Polsce głównym źródłem energii elektrycznej - w 2017 roku aż 79,5 proc. całej produkcji – jest węgiel. Prąd z elektrowni trafia do Krajowego Systemu Elektroenergetycznego, przez który trafia do odbiorców. Problem polega jednak na tym, że produkcji prądu z elektrowniach konwencjonalnych nie da się tak łatwo wyłączyć. Jednocześnie nie opracowano dotąd efektywnego sposobu magazynowania prądu na dużą skalę, stąd każde górki i dołki w zapotrzebowaniu na prąd są problemem. Blok w elektrowni ma bowiem w optymalnym wariancie działać stabilnie, najlepiej w okolicy obciążenia ekonomicznego, zaś każda zmiana kończy się spadkiem sprawności.
Akcja rozregulowywania systemu
Oczywiście system nie jest sztywny. Zmiany zapotrzebowania bywają zazwyczaj przewidywalne, mają one bowiem związek z porą dnia bądź pogodą. Dodatkowo mają charakter mniej gwałtowny niż w przypadku „godziny dla Ziemi”. Pracę można więc zaplanować, pole manewru daje także odłączanie w razie potrzeby źródeł, które są w tej kwestii mniej problematyczne niż bloki w elektrowni węglowej, czyli np. elektrownie wiatrowe czy małe elektrownie wodne. Jeżeli to nie wystarczy, obniża się obciążenia bloków cieplnych. Niestety to prowadzi do pogarszania warunków ich pracy, wskaźników ekonomicznych i emisji jednostkowych.
Przeczytaj także
„Godzina dla Ziemi” właśnie do tworzenia takiego dołka prowadzi. I to nagle, gaszenie następuje bowiem o tej samej godzinie. Idea akcji może de facto prowadzić do rozregulowania działania systemu elektroenergetycznego. To działanie nieodpowiedzialne i niewiele mające wspólnego z ekologią. Dążyć powinniśmy raczej do spłaszczania krzywej zapotrzebowania (wówczas system działa najefektywniej), a nie robienia w niej gwałtownych dołków.


Nie chodzi jednak o straszenie, że wzięcie udziału w akcji rozsadzi nasz system energoelektryczny. Póki co system sobie z tym radzi, głównie przez niewielką skalę projektu. Gospodarstwa domowe konsumują bowiem 18,5 proc. prądu zużywanego w Polsce, oświetlenie zaś to niecała jedna piąta z tego odsetka, czyli samym gaszeniem światła aż tak istotnego wstrząsu, by mówić o problemie dla systemu, się nie wywoła. Akcja z roku na rok się jednak rozrasta, przyłączają się firmy, miasta, gaszone jest nie tylko światło, ale i zasilany z gniazdka sprzęt. Gdyby wzięli w niej udział wszyscy, to wcale nie byłoby to sukcesem, a problemem. To pokazuje wadliwość konstrukcji całego przedsięwzięcia.
Potrzeba czegoś więcej niż godziny
Nie zmienia to jednak faktu, że organizatorzy „godziny dla Ziemi” chcą zwrócić uwagę na problem bardzo istotny. Popularność akcji pokazuje, że coraz więcej ludzi postrzega emisję dwutlenku węgla jako problem i, gasząc światło, dają symboliczne poparcie idei walki z nadmierną emisją tego gazu. Widać to było także w ankiecie, którą przeprowadziliśmy na Bankier.pl w grudniu 2018 roku. Na pytanie "O ile wyższy byłbyś w stanie zapłacić rachunek za prąd, jeżeli wiedziałbyś, że pochodzi on ze źródła mniej szkodliwego dla środowiska?" najpopularniejszą odpowiedzią było wprawdzie "w ogóle", jednak wskazało ją tylko 38 proc. respondentów. Pozostali (62 proc.) wyrazili gotowość do płacenia wyższych rachunków. W tej samej ankiecie respondenci wyrazili również poparcie dla ograniczania w przyszłości produkcji energii z węgla na rzecz „atomu” i OZE.


Warto jednak podkreślić, że wzięcie udziału w „godzinie dla Ziemi” nie czyni z nas ekologów. Pomijając już nawet szkodliwość samej tej akcji, to jednak nie takimi symbolicznymi gestami ogranicza się emisję CO2. Potrzebne są tutaj działania bardziej długofalowe np. zmniejszenie zużycia prądu na co dzień, szczególnie w szczycie zapotrzebowania, który w Polsce przypada zazwyczaj pod wieczór. Dla całego systemu oczywiście fakt, że nasze gospodarstwo domowe zacznie pobierać 5 czy 10 proc. energii mniej znaczy niewiele, jeżeli jednak akcja nabrałaby skali, wówczas obniżka zapotrzebowania stałaby się zauważalna i zaczęła realnie wpływać na ograniczenie produkcji energii. I to nie tylko ze źródeł najłatwiejszych do odłączenia - a więc de facto tych najbardziej ekologicznych - a z elektrowni węglowych. Taki spadek zapotrzebowania można byłoby bowiem uwzględnić w prognozach i nie byłby on tak gwałtowny jak w przypadku "godziny dla Ziemi".
Gasić czy nie gasić?
To wymaga jednak od nas dużo cięższej i regularnej pracy niż zgaszenie światła na godzinę i patrzenie przez okno, jak miasto pogrąża się w ciemności. Zresztą to jest chyba główną siłą tej akcji. Bez tej prostej i efektownej formy ciężko byłoby "godzinie dla Ziemi" osiągnąć tak wielki sukces marketingowy. Bo ten niewątpliwie - patrząc na skalę i zaangażowanie np. gwiazd w promocję akcji - osiągnęła. A to przecież dzięki temu sukcesowi przesłanie dotyczące emisji CO2 może docierać do coraz to nowych grup ludzi. Cel nadrzędny akcji jest więc realizowany.
Pytanie jednak, czy można to stawiać ponad zaszytą w całej akcji jej szkodliwością? Wygląda to bowiem odrobinę niepoważnie, gdy ekologiczną edukację społeczeństwa chcemy rozpoczynać od tego, że zachęcamy ich do wzięcia udziału w czymś, co może okazać się szkodliwe, wmawiając im jednocześnie, że oddają tym wielką przysługę planecie.
Pragnę jednak podkreślić, że w żadnym stopniu do bojkotu akcji nikogo nie namawiam. Nie namawiam również i do wzięcia udziału. Sprawa jak widać nie jest wcale czarno-biała i każdy sam powinien zważyć plusy i minusy „godziny dla Ziemi”, a dopiero później zdecydować, czy w sobotę o 20:30 zgasi symbolicznie światła czy też nie.
Zapraszamy do oddania głosu w naszej ankiecie. Jeżeli jej nie widzisz, kliknij TUTAJ.