Koszty objęcia matek I kwartału reformą to ok. 500 mln zł rocznie. Pieniądze te nie biorą się znikąd. Komuś trzeba je zabrać lub podnieść podatki. Taka operacja wywołuje dziesiątki negatywnych konsekwencji, które w bardzo niekorzystny sposób odbiją się na rynku pracy, a także samym budżecie.
Bardzo możliwe, że tegoroczny deficyt osiągnie poziom 50 mld zł. Zatem na dłuższych urlopach macierzyńskich zarobią głównie banki pożyczające nam pieniądze. Długi jednak trzeba spłacać.
Obecnie stopa bezrobocie przekracza 14% i raczej nie zejdziemy do zakładanego w ustawie budżetowej poziomu 13%. Dodatkowo przedsiębiorcy dostają od państwa wyraźny sygnał, że nie opłaca się zatrudniać kobiet, bo te mogą zniknąć z pracy praktycznie z dnia na dzień i w skrajnych wypadkach na ponad rok. To olbrzymie koszty, bo trzeba zatrudnić kogoś na ich miejsce.
Wyszkolenie nowego pracownika to spory koszt. Gdy pracownica wróci z urlopu, trzeba jej zastępcę zwolnić albo oddelegować do innych zadań. Słowem, umowa o pracę dla kobiet niebawem może stać się nieosiągalnym marzeniem. Nie dotyczy to sektora budżetowego, bo ten nie przejmuje się takimi sprawami. W zasadzie można zaryzykować stwierdzenie, że większość obywateli zapłaci za długie urlopy macierzyńskie urzędników państwowych.
Gdyby rząd rzeczywiście chciał uczynić rok 2013 „rokiem rodziny” to robiłby wszystko, by kobieta po urodzeniu dziecka mogła z łatwością znaleźć inną pracę, która nie utrudniałaby jej opieki nad nowym członkiem rodziny. A ojcowie tych dzieci nie musieli przejmować się upadającymi przedsiębiorstwami, w których pracują.
Łukasz Piechowiak
Bankier.pl