Minęły dwa lata, odkąd Główny Urząd Statystyczny raportuje ujemną roczną dynamikę indeksu cen dóbr i usług konsumpcyjnych, co potocznie nazywane jest „deflacją”. Deflacja miała zdewastować gospodarkę i doprowadzić do recesji – ostrzegali. Czas pokazał, jak bardzo się pomylili.


13 sierpnia 2014 roku GUS ogłosił, że raz pierwszy w historii III Rzeczypospolitej wskaźnik CPI zszedł poniżej zera: dynamika CPI wyniosła -0,2% mdm i -0,2% rdr. I się zaczęło. „Mamy deflację. Pierwszy raz w historii. Im dłużej potrwa, tym będzie groźniejsza” – alarmowała „Gazeta Wyborcza”. „W skali makro deflacja może niszczyć wzrost gospodarczy” – ostrzegała GW. Wtórował jej portal wPolityce.pl: „Stało się, mamy w Polsce deflację. A jest to zjawisko niezwykle groźne”. „Deflacja w Polsce: Stać nas na więcej, ale o podwyżce zapomnij” – to już tytuł w „Gazecie Prawnej”.
Niepokoili się także ekonomiści, choć większość uspokajała, spodziewając się, że epizod deflacyjny okaże się krótkotrwały i potrwa kilka miesięcy. Także niżej podpisany sądził wówczas, że spadek indeksu CPI jest zjawiskiem przejściowym wynikający z załamania notowań ropy naftowej i spadku cen surowców.
Deflacja nie jest zła
W Bankier.pl staraliśmy się odeprzeć nagły atak deflacjofobii. Udowadnialiśmy, że deflacja nie szkodzi gospodarce i że napad lęku przed tym zjawiskiem jest nieracjonalny. Z powodów globalnych (kryzys nadmiernego zadłużenia, spowolnienie wzrostu w Chinach) stabilne lub wręcz lekko malejące ceny okazały się trwalsze, niż sądzono. Mimo to podtrzymuję opinię, że w reżymie banków centralnych i systemie rezerwy cząstkowej inflacja jest zjawiskiem nieuniknionym. Przynajmniej tak długo, jak trwa obecny system.
Po dwóch latach deflacji cenowej można pokusić się o pierwsze obserwacje na podstawie wskaźników makroekonomicznych. Realna dynamika PKB utrzymuje się mniej więcej na podobnym poziomie, w strefie 3-4% rdr. Akcja kredytowa banków ma się dobrze – na koniec maja 2016 r. wartość udzielonych kredytów wyniosła 988,4 mld zł i była o 6,1% wyższa niż rok wcześniej. Polskie banki nauczyły się zarabiać w otoczeniu ultra niskich stóp procentowych, podnosząc opłaty i prowizje.


Wbrew mitowi, że z powodu spadku cen „konsumenci będą odkładać wydatki” dynamika sprzedaży detalicznej utrzymała się powyżej zera. Nie sprawdziły się też prognozy, że z powodu malejących cen przedsiębiorcy zaczną zwalniać pracowników lub obniżać wynagrodzenia. W ciągu ostatnich dwóch lat „przeciętne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw” wzrosło o 9,4%. Równocześnie liczba zatrudnionych biła rekordy, a stopa bezrobocia rejestrowanego spadła z 10,2% do 8,8% i w czerwcu osiągnęła dołek z października 2008 roku.
Gdzie się podziały nowe pieniądze?
Deflacja cenowa – i to zarówno na poziomie cen dóbr konsumpcyjnych (CPI) jak i przemysłowych (PPI) – nie wszystkim przypadła do gustu. Najbardziej zniesmaczone było chyba Ministerstwo Finansów, dla którego spadek cen paliw oznaczał niższe wpływy z podatku VAT.
Brak inflacyjnego paliwa zaszkodził giełdowym inwestorom – przez ostatnie dwa lata WIG stracił 12%. Kłopoty śląskich kopalni węgla to po części także efekt deflacji – czyli spadku cen węgla na rynkach światowych, przy rozdętych kosztach wydobycia. Mieszane uczucia mają oszczędzający – niby realna wartość ich pieniędzy rośnie, ale spadek oprocentowania depozytów do 1-2% sprawił, że odsetki z trzymiesięcznej lokaty od kwoty 10.000 złotych wystarczą co najwyżej na dwie duże pizze.


Jednakże dla mnie najbardziej tajemnicza pozostaje dywergencja pomiędzy wysoką inflacją monetarną (czyli wzrostem podaży pieniądza) a lekką deflacją cenową (dynamika CPI). Przy wzroście podaży pieniądza M3 rzędu 11% rocznie i realnej dynamice PKB na poziomie 3-4% inflacja cenowa pozostaje ujemna. To dość niecodzienne zjawisko, ponieważ inflacja na dłuższą metę zawsze ma charakter monetarny i z reguły jest pochodną wzrostu podaży pieniądza.