

Ekonomiści i politycy biją na alarm: zaatakowało nas widmo deflacji! Strach się bać i ratuj się, kto może. Tyle że deflacjofobia jest bardziej jednostką chorobową niż realnym zagrożeniem, a umiarkowana deflacja jest zjawiskiem korzystnym dla gospodarki.

Ekonomia stara się unikać odpowiedzi na pytania co jest dobre, a co złe. Ekonomiści wolą mówić o tym, jakie są przyczyny i skutki konkretnych zjawisk. Praktycy szukają odpowiedzi na bardziej konkretne pytania: kto i ile zyska, a kto straci. I w tym kontekście postaram sie wyjaśnić źródła panującej na świecie deflacjofobii.
Kto korzysta na inflacji?
W gospodarce nie istnieje coś takiego jak "ogólny poziom cen". Cena każdego dobra jest indywidualnym bytem zależnym od popytu i podaży na to dobro. W momencie, gdy do gospodarki trafia nowy pieniądz (kreowany przez system bankowy oparty o rezerwę cząstkową) pierwsi posiadacze tego pieniądza mogą kupić więcej niż dotychczas. Korzystają oni, kupując dobra po starych cenach, mimowolnie przyczyniając się do ich wzrostu. Wszyscy następni posiadacze nowych pieniędzy korzystają na nich w coraz mniejszym stopniu, ponieważ muszą zaakceptować wyższe ceny. W pewnym momencie pojawia się coraz większa grupa ludzi, która ponosi straty na inflacji - nowa gotówka trafia do nich dopiero, gdy ceny zdążyły już dawno wzrosnąć.
Czym jest inflacja?
Inflacja to spadek siły nabywczej pieniądza wywołany wzrostem jego podaży. Jednak współcześnie inflacja bywa rozumiana tylko jako wzrost cen, będący widocznym przejawem utraty siły nabywczej przez pieniądz. Deflacja to odwrotność inflacji, czyli wzrost wartości pieniądza manifestujący się spadkiem cen towarów, usług i aktywów. W obowiązującym powszechnie reżymie pieniądza fiducjarnego deflacja w sensie monetarnym (czyli spadek podaży pieniądza) jest praktycznie niemożliwa. Do bardzo rzadkich przypadków we współczesnym świecie należy też deflacja rozumiana jako spadek cen w gospodarce, czyli w praktyce ujemna dynamika roczna CPI.
Zbiór osób tracących na inflacji jest znacznie liczniejszy niż jej beneficjentów. Na nowym pieniądzu w pierwszym rzędzie zyskują pracownicy (premie i bonusy od "sprzedaży kredytów") i właściciele banków (dywidenda i wzrost kursu akcji). Następnie korzystają podmioty, które się zadłużyły (objęły w posiadanie nowe pieniądze) i szybko je wydały. W tej grupie znajduje się rząd, który z reguły jest największym dłużnikiem w kraju. Później zyski inkasują firmy realizujące zamówienia publiczne i wybrane sektory, do których w pierwszej kolejności trafia kredyt. Korzyści odniosą zarówno właściciele tych przedsiębiorstw jak i ich pracownicy, którzy mogą wymusić podwyżki płac. Dlatego obrońcami inflacji są przedstawiciele banków, zrzeszenia biznesowe i nierzadko też związki zawodowe skupiające pracowników "inflacyjnych" sektorów gospodarki.
Na końcu łańcucha znajdują się osoby utrzymujące się ze stałego dochodu: zarówno pracownicy, jak i rentierzy. Są oni poszkodowani, ponieważ jako ostatni dostają nowe pieniądze, a w międzyczasie muszą obniżyć swój poziom konsumpcji, albo się zadłużyć na jego utrzymanie. Tak działa inflacyjny mechanizm redystrybucji dochodu, który według mnie wyjaśnia rosnące rozwarstwienie pomiędzy dochodami i majątkiem najbogatszej i najbiedniejszej części społeczeństwa. Bogacący się 1% to nie efekt kapitalizmu, lecz inflacjogennego systemu finansowego. "Procesowi inflacji nieodłącznie towarzyszy nierówność" - mówił ponad pół wieku temu Ludvik von Mises.
Podatek inflacyjny
Współczesny system finansowy to reglamentowany przez państwo kartel bankowy, nad bezpieczeństwem którego czuwa bank centralny mający monopol na kreację pieniądza i będący gwarantem wypłacalności banków komercyjnych. O obsadzie kierownictwa banku centralnego decydują politycy, a zyski z emisji pieniądza trafiają do budżetu państwa. Cel inflacyjny (zwykle ok. 2%) to zatem nic innego jak podatek inflacyjny, nałożony bez ustawy i bez kontroli parlamentu.
Wpływy podatkowe rosną wraz z inflacją. W większości współczesnych systemów podatki płaci się jako procent od pewnej wartości nominalnej: zysku, konsumpcji czy obrotu. Rządowi opłaca się inflacja, bo dzięki niej zabiera ludziom więcej pieniędzy, które może rozdać wpływowym grupom wyborców, kupując ich głosy w następnych wyborach. Nie dziwmy się zatem, gdy przedstawiciele tych grup także będą gardłować za wyższą inflacją.
Rosnące ceny w krótkim terminie przekładają się na wyższe (nominalnie) zyski przedsiębiorstw, czyli w konsekwencji na wyższe ceny akcji. To dlatego świat finansów z zadowoleniem wita umiarkowaną inflację, a panicznie boi się deflacji, w warunkach której znacznie trudniej o wysokie stopy zwrotu tak ładnie prezentujące się w folderach reklamowych. Ponieważ zdecydowana większość ekonomistów wypowiadających się w mediach pracuje dla instytucji finansowych, rządu lub wielkiego biznesu, to przekaz medialny jest jednostronnie proinflacyjny.
Kto się boi deflacji?
W przeciwieństwie od wszędobylskiej inflacji deflacja jest gatunkiem na wymarciu i choćby z tego powodu może wywoływać lęk. Tymczasem wzrost wartości pieniądza objawiający się spadkiem cen jest korzystny dla większości społeczeństwa. Na deflacji korzysta każdy posiadacz pieniądza. Zyskują konsumenci, którzy za tą samą ilość gotówki mogą kupić więcej dóbr. Zyskują oszczędzający, ponieważ ich zaskórniaki generują wartość bez konieczności wystawiania ich na ryzyko.
Deflacja jest stanem naturalnym dla wolnorynkowego kapitalizmu. Rozumie to każdy, kto choć raz prowadził własny biznes: chodzi przecież o to, aby robić coraz lepsze produkty, coraz niższym kosztem i w coraz większych ilościach. Ten wzrost efektywności przy stałej ilości pieniądza skutkuje deflacją - czyli spadkiem cen towarów i usług.
W XIX wieku mieliśmy do czynienia z deflacją, a przecież to był to okres najszybszego wzrostu dobrobytu i poprawy warunków życia w dziejach ludzkości. Dzięki deflacji pracownik nie musi co roku negocjować podwyżki, aby podnieść standard życia. Niepotrzebne są strajki, częsta zmiana pracodawcy czy żmudne negocjacje pracodawców ze związkami zawodowymi.
Indeks cen konsumpcyjnych (CPI) w USA w latach 1913-45

Źródło: Bankier.pl na podstawie danych banku Rezerwy Federalnej z Minneapolis.
Deflacjofoby zawsze na tę okazję przywołują Wielki Kryzys, gdzie gwałtownemu spadkowi aktywności gospodarczej towarzyszyła silna deflacja. Nie dodają tylko, że był to jedyny taki przypadek w dziejach USA, aby deflacja była powiązana z depresją gospodarczą. Po drugie, jakoś "zapominają" dodać, że lata poprzedzające Wielki Kryzys były okresem wysokich cen, bańki na rynku aktywów (akcje i nieruchomości) i błędnych inwestycji. Pomiędzy rokiem 1917 a 1929 indeks cen konsumpcyjnych (CPI) wzrósł o 34%. Następnie w latach 1929-33 spadł o 25%... powracając niemal dokładnie do stanu z roku 1917. Deflacja zadziałała więc tak, jak powinna: sprowadziła ceny z powrotem do poziomu sprzed kredytowego szaleństwa lat 20.
"Deflacjofobia naszych elit jest zatem racjonalną reakcją tych, którzy czerpią zyski z przywilejów, które zapewnia im obecny reżim inflacyjny, i którzy ponieśliby większą stratę niż jakakolwiek inna grupa, jeśli ten reżim zostałby odwrócony przez deflacyjny przewrót" - skwitował Jörg Guido Hülsmann.
Krzysztof Kolany