Końcówka sierpnia przyniosła podatkową ofensywę ze strony Ministerstwa Finansów. Rząd chciałby nam mocno podnieść podatki, aby sfinansować nadmierne wydatki publiczne i potężny przyszłoroczny deficyt budżetowy. Pytanie tylko, czy mu się to uda.


21 sierpnia Ministerstwo Finansów „zaproponowało” drastyczną podwyżkę stawek akcyzy na napoje alkoholowe. Podatek miałby wzrosnąć o 15% w roku 2026 oraz o kolejne 10% w roku 2027. Przypomnijmy, że już w poprzednich 5 latach doszło do bardzo mocnego wzrostu stawek akcyzy. Od roku 2022 stawka tego podatku wzrosła o 10% rocznie, a następnie 5% każdego roku!
W rezultacie Polacy już w zeszłym roku przy zakupie piwa płacili wyższą akcyzę (nominalnie) niż Niemcy, Hiszpanie czy Austriacy, o Czechach, Węgrach czy Rumunach nawet nie wspominając – wynika z danych Tax Foundation Europe. Polska stawka była trzykrotnie wyższa od niemieckiej. Szkoda, że akurat pod tym względem rząd Donalda Tuska nie chce równać do naszego zachodniego sąsiada.
Ale na piwie, winie i wódce apetyty fiskusa się nie kończą. Resort finansów chciałby także przysolić (a raczej „przycukrzyć”) nam potężny (od 40% do 100%) wzrost opłaty cukrowej. Do tego jeszcze ma apetyt dziesięciokrotnie (!) podnieść opłatę za zawartość w napojach tauryny i kofeiny.
– Celem podwyżki akcyzy na napoje alkoholowe jest ograniczenie ich spożycia – powiedział PAP-owi wiceminister finansów Jarosław Neneman. Idąc tą analogią ZUS i PIT (w łącznej wysokości ok. 40%) nakładane są w celu zniechęcenia ludzi do podejmowania pracy, a podatek Belki ma nas odciągnąć od inwestowania. Dodatkowo rząd chciałby podnieść stawkę podatku od wygranych z obecnych 10% do 15%.
Przeczytaj także
Przypomnijmy, że zgodnie z Konstytucją RP rząd nie ma prawa nakładać na nas podatków. Może to zrobić tylko parlament w drodze ustawy podpisanej przez prezydenta. I tu zaczynają się schody, ponieważ szef kancelarii prezydenta Karola Nawrockiego już zapowiedział, że prezydent nie poprze ustawy podnoszącej akcyzę na wyroby alkoholowe. Przypomnijmy, że przed II turą wyborów prezydenckich Karol Nawrocki podpisał „Deklarację toruńską”, w ramach której zobowiązał się, że zawetuje ustawy, które podnosiłyby istniejące podatki czy składki. Jest więc tu zobligowany przed wyborcami. I dlatego podatkowy blitzkrieg ekipy Donalda Tuska może się skończyć równie szybko jak niemiecka kontrofensywa w Ardenach w 1944.
Kto następny do golenia?
To jednak nie wszystko. Największe emocje w świecie finansów wzbudziła rządowa „propozycja” podniesienia stawki podatku CIT dla banków. Ministerstwo Finansów zapowiedziało plany podwyższenia podatku CIT dla banków z obecnych 19% do 30% w roku 2026 i 26% rok później. Od 2028 stawka CIT dla banków miałaby zostać permanentnie podniesiona do 23%. Łącznie z tego tytułu władza planuje pozbawić akcjonariuszy banków (w tym także oszczędzających w ramach OFE czy PPK) 20 miliardów złotych w ciągu 10 lat.
Inwestorzy zareagowali natychmiastową przeceną akcji banków, w jeden dzień obniżając ich wycenę o ok. 10%. Wartość rynkowa kontrolowanego przez Skarb Państwa PKO BP w ciągu jednej sesji spadła o 12,8 mld złotych. Oznacza to, że pakiet akcji (19,43%) będący w posiadaniu SP stracił na wartości prawie 3,8 mld zł. Na pakiecie walorów Pekao księgowa strata państwa (kontrolującego bank za pośrednictwem PZU i PFR) wyniosła 2,1 mld zł. Rząd mógłby zatem po prostu sprzedać część udziałów w bankach, aby niemal natychmiast uzyskać tyle pieniędzy, ile chciałby ściągnąć z tytułu wyższego bankowego CIT-u. Związek Banków Polskich oszacował, że tylko w 2026 roku z tytułu tego podatkowego domiaru banki zapłaciłyby ok. 7 mld zł dodatkowego podatku.
Przeczytaj także
W grze jest jeszcze tzw. podatek cyfrowy, którym władza chciałaby obłożyć usługi świadczone przez Internet. Teoretycznie danina ta miałaby objąć tzw. bigtechy, czyli globalne (i zwykle mające siedzibę w Stanach Zjednoczonych) firmy technologiczne pokroju Google’a, Mety (czyli Facebooka i Instagrama) czy Apple’a. Ale w praktyce daninę tę odprowadzałaby także polskie firmy (np. Allegro), które zapewne przerzuciłyby go na swoich klientów. Tutaj jednak ostatnie zdanie zapewne będzie miał ambasador USA w Warszawie. Prezydent USA Donald Trump zagroził bowiem odwetem, jeśli kraje UE wprowadziłyby podatek od bigtechów. Polski rząd liczy, że z tego tytułu do budżetu wpłynęłoby 1,7 mld zł w roku 2027, ponad 2 mld zł rok później o przeszło 3 mld zł w roku 2030.
Dlaczego rząd chce podnieść podatki?
Oficjalnie ministrowie znajdują całe pęczki powodów, dla których chcą podnieść podatki lub wprowadzić nowe. Ale to zwykła ściema. Prawdziwą przyczyną jest fatalny stan finansów państwa. I nie jest tak, że sytuacja fiskalna pogorszyła się nagle (aczkolwiek fatalne dane o wykonaniu budżetu państwa za lipiec zapewne zaogniły sprawę). O tym, że Polska ma mocno nadmierny deficyt fiskalny, wiadomo od przynajmniej dwóch lat.
Przeczytaj także
Już w 2023 roku deficyt sektora finansów publicznych przekroczył 5% PKB. Wtedy tłumaczono to zwiększonymi wydatkami na wojsko. Ale w roku ubiegłym zwiększył się on do 6,6%. W tym roku zapewne będzie podobnie. I w roku 2026 również. Są to wartości przeszło dwukrotnie przekraczające 3-procentowy limit nałożony na państwa Unii Europejskiej przez traktat z Maastricht. Już rok temu Komisja Europejska nałożyła na Polskę procedurę nadmiernego deficytu, którą rząd Donalda Tuska całkowicie zignorował i nadal w szybkim tempie zwiększał wydatki państwa.
**1/**
— PKO Research (@PKO_Research) July 16, 2025
W 1q25 deficyt całego sektora publicznego (GG) w ujęciu płynnego roku wzrósł do 6,9% PKB z 6,6% PKB na koniec 2024. Pomimo pogłębienia deficytu, oczekujemy, że szybszy wzrost gospodarczy przyczyni się do przyspieszenia wzrostu dochodów, co pozwoli ograniczyć deficyt do… pic.twitter.com/2pZhIckSeZ
W grudniu 2024 roku przyjęto budżet z gigantycznym deficytem (7,3% PKB!), nominalnie sięgającym 289 miliardów złotych. Niemal co trzecia złotówka wydana przez rząd będzie złotówką pożyczoną! To absolutny rekord w historii III RP. W efekcie już w 2026 roku dług publiczny Polski przekroczy konstytucyjny limit 60% PKB, zaś deficyt budżetowy prawdopodobnie przekroczy 300 miliardów złotych. I co? I nic! A to dlatego, że ustawa „nie widzi” sporej części polskiego długu poupychanego w pozabudżetowych funduszach PFR i BGK.
O złym stanie finansów publicznych mówi się (i pisze) od przynajmniej dwóch lat. Ale przynajmniej do teraz wszyscy udawali, że wcale nie jest tak źle. Ani rynkowi ekonomiści, ani agencje ratingowe, ani zagraniczni inwestorzy, ani media nie podnosiły alarmu. Zresztą rząd nie narzekał też na zainteresowanie aukcjami polskiego długu. Popyt na rekordowo duże emisje obligacji skarbowych dopisywał zarówno ze strony inwestorów instytucjonalnych, jak i indywidualnych. Niczego niepokojącego nie widzieliśmy także w przypadku rentowności polskich obligacji. Spread (czyli różnica) w przypadku rentowności polskich i niemieckich 10-latek spadła wręcz do najniższych poziomów od rosyjskiej napaści na Ukrainę.
To wszystko nie znaczy, że problem nie istnieje. On jest i z roku na rok robi się coraz poważniejszy. Istotą sprawy są szybko rosnące i bardzo wysokie wydatki publiczne. W latach 2014-19 rząd wydawał równowartość 41,0-41,5% produktu krajowego brutto. Nie było to mało, ale jakoś mieściło się w europejskich standardach. Jednak od roku 2020 relacja ta zaczęła szybko rosnąć. W roku 2021 wydatki publiczne stanowiły 43,6% PKB, w roku 2023 było to 47%, a w roku ubiegłym aż 49,4%. To bardzo dużo i o wiele za dużo jak na możliwości polskiej gospodarki. Równocześnie opodatkowanie PKB wzrosło z 40,7% do 42,8%. Czyli też istotnie (bo o 2 pkt proc.), ale znacznie mniej niż wydatki, których udział w PKB w 5 lat zwiększył się o blisko 8 pkt proc. Tę różnicę przez ostatnie lata finansowano deficytem, czyli pożyczaniem pieniędzy od krajowych banków, gospodarstw domowych oraz inwestorów zagranicznych.
Sierpniowa ofensywa podatkowa rządu sugeruje, że możliwości dalszego zapożyczania się uległy ograniczeniu. Nie dysponujemy tu tak dobrym przeglądem sytuacji jak resort finansów, który operuje na danych w czasie rzeczywistym (tj. o wpływach podatkowych i arkuszach ofertowych w aukcjach obligacji). Możemy jedynie spekulować, że coś jest na rzeczy i że sytuacja uległą zmianie w ostatnich miesiącach.
Sytuację dodatkowo komplikuje sytuacja makroekonomiczna. Przez poprzednie dwa lata polska gospodarka stopniowo przyspieszała po stagnacyjno-recesyjnym okresie 2022-23. Lecz szczyt cyklu koniunkturalnego zapewne przypadnie na przełom lat 2025/26 i przyszły rok będzie już znacznie trudniejszy. Rząd utracił także „rentę inflacyjną” pozwalającą łatwo finansować potężne nominalne deficyty w otoczeniu bardzo wysokiej inflacji. W efekcie przez poprzednie 12 miesięcy deficyt budżetowy osiągnął poziom 285 mld zł przy tegorocznym limicie rzędu 288,8 mld zł.
- Patrząc na strukturę budżetu, a jednocześnie uwarunkowania ekonomiczne, w których budżet będzie realizowany, nie widać dużej przestrzeni na to, żeby przyszłoroczny deficyt miał być niższy od tegorocznego. Tempo wzrostu gospodarczego będzie niewiele powyżej tempa wzrostu neutralnego, a dodatkowo spadnie inflacja. Jednocześnie duża część wydatków budżetowych ma charakter sztywny, a z dotychczasowych deklaracji wynika, że rząd utrzyma choćby kurs w polityce społecznej – mówi Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium cytowany przez „Puls Biznesu”.
Mówiąc wprost: budżet na rok 2026 będzie „bardzo trudny” i wyjątkowo napięty. Choć to może nie najlepsze słowo. On będzie wciąż skrajnie luźny po stronie wydatków i rozdęty po stronie deficytu przy wciąż silnym fiskalizmie państwa. To potencjalna mieszanka wybuchowa, w ramach której rządzący będą coraz śmielej zaglądali do naszych portfeli, szukając w nich źródeł finansowania nadmiernych wydatków państwa.
























































