Czerwcowe wyniki budżetu państwa wznowiły dyskusję o stanie finansów publicznych Polski. Czy zatem powinniśmy się martwić stanem zadłużenia naszego państwa? Czy też alarmistyczne głosy są może nieco przesadzone?


Blisko 17 miliardów złotych – tyle wyniosło manko w budżecie państwa w samym tylko czerwcu 2024 roku. To dużo. Nawet bardzo dużo. Bywały przecież lata, gdy całoroczny deficyt budżetowy był mniejszy. Równocześnie sam problem nie jest nowy. W zasadzie już od roku powszechnie wiadomo, że finanse publiczne państwa polskiego są w kiepskim stanie. Wystarczy sięgnąć po artykuł z sierpnia 2023 roku, w którym czarno na czerwonym wskazywałem na gigantyczne wydatki rządu niemające pokrycia w planowanych dochodach.
Przeczytaj także
Zresztą nie byłem w tym osamotniony. Mniej więcej to samo pisali inni ekonomiści i analitycy. Wystarczyło poświęcić choć trochę uwagi, aby na długo przed wyborami zaznajomić się z tematem i z tym, kto za to wszystko odpowiada. Ale jak zwykle o problemie „przypomniano” sobie dopiero po jesiennych wyborach, gdy wokół tematu deficytu budżetowego wybuchła politmedialna burza. Potem media i politycy o temacie zapomnieli i psa z kulawą nogą nie obchodziły statystyki wykonania budżetu państwa. Aż do teraz.
Czerwcowa burza w publicznych finansach
Od dawna wiadomo, że stan polskich finansów publicznych, oględnie rzecz ujmując, nie jest najlepszy. W ramach powyborczej nowelizacji założono, że deficyt budżetowy w 2024 roku nie może przekroczyć 173 mld złotych (wobec 164,8 mld zł w pierwotnym projekcie budżetu). To aż o jedną czwartą więcej niż rok wcześniej i nominalnie wartość absolutnie rekordowa. Nawet odnosząc ją do wielkości produktu krajowego brutto, stanowi ona 5,1% (według metodyki unijnej, uwzględniającej także wszelkie wydatki „zachachmęcone” w rozmaitych rządowych funduszach).


To stanowczo za dużo. Nawet zdaniem słynącej z (selektywnej) pobłażliwości fiskalnej Komisji Europejskiej, która jeszcze w czerwcu uruchomiła wobec Polski procedurę nadmiernego deficytu. Oznacza ona, że rząd Donalda Tuska będzie zmuszony w przyszłorocznym budżecie okiełznać galopujący wzrost wydatków publicznych. Ekonomiści nazywają to eufemistycznie „konsolidacją fiskalną”. Owa konsolidacja w żadnym wypadku nie oznacza jednak cięcia nawet najbardziej kontrowersyjnych wydatków rządowych. Wystarczy, aby relacja deficytu do PKB uległa redukcji. Chodzi o wielkość rzędu 0,5% PKB, czyli dość niewielką. Przy nieustannym nominalnym wzroście PKB (choćby na skutek inflacji) taka „redukcja” deficytu wciąż pozwala na nominalny wzrost wydatków państwa.
Gdzie bije źródło problemu?
Wróćmy jednak do danych o wykonaniu budżetu za czerwiec. Widzimy w nich, że dochody podatkowe rosną jak szalone i to pomimo unormowania się inflacji oraz rachitycznego wzrostu PKB. „W okresie styczeń – czerwiec 2024 r. dochody budżetu państwa wyniosły ok. 303,9 mld zł i były wyższe o ok. 33,3 mld zł (tj. 12,3 proc.) w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego (270,6 mld zł)” – pochwaliło się Ministerstwo Finansów. Oznacza to po prostu tyle, że w pierwszej połowie tego roku fiskus zdarł z nas o ponad 12% więcej niż rok temu. Podano też, że dochody z VAT-u podskoczyły o 20,6% rdr, z akcyzy wzrosły o 5,9% (a przypomnijmy, że VAT płacimy także od akcyzy, czyli podatek od podatku), a z tytułu PIT-u (czytaj: podatku od pracy) państwo zebrało o 36,3% więcej niż w pierwszym półroczu 2023. Jak widać strona dochodowa ma się świetnie.
W pierwszej połowie 2024 dochody budżetu państwa wyniosły 303,9 mld zł i były o 12,3% wyższe niż w analogicznym okresie roku poprzedniego. Szczególnie cieszy przyspieszająca dynamika wpływów z VAT. W czerwcu dochody te były o 30,1% wyższe niż przed rokiem.
— Andrzej Domański (@Domanski_Andrz) July 15, 2024
A zatem fiskalizm w Polsce ma się lepiej niż dobrze. Rząd zabiera nam coraz więcej pieniędzy. I im więcej zabiera…, tym więcej mu brakuje. A dlaczego? Ano dlatego, że wydaje coraz więcej. Tylko do czerwca władza centralna rozdysponowała 373,8 mld złotych, czyli 43,1% tegorocznego planu. W tym mieści się kwota 30,2 mld złotych, którą pochłonęło podniesienie świadczenia wychowawczego + z 500 zł do 800 zł, czyli zwiększenie socjału obiecane przez poprzednią ekipę i utrzymane przez nową władzę.
- Realizujemy budżet zgodnie z planami. Wpływy podatkowe w czerwcu były bardzo mocne. Mam nadzieję, że w kolejnych miesiącach również takie będą. Gospodarka rośnie, bezrobocie spada, więc wpływy budżetowe są bardzo mocne - tak czerwcowe dane skomentował minister finansów Andrzej Domański.
Drugą studnią bez dna były emerytury, a konkretnie dotacja do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, gdzie poszło o 23,6 mld złotych. To o 13,2% więcej niż rok temu. Bez tych dopłat ZUS nie miałby z czego wypłacać emerytur, mimo że każdy legalnie zatrudniony oddaje mu co trzecią zarobioną złotówkę. Kolejne 12,3 mld zł zostało przeznaczonych dla Funduszu Emerytalno-Rentowego, czyli na emerytury i renty dla rolników (zarówno tych prawdziwych, jak i tych formalnych).
Idąc dalej, mamy 26,6 mld złotych na koszty obsługi coraz większego długu publicznego. Tyle "przejadły" na odsetki od wyemitowanych obligacji skarbowych. W sensie ekonomicznym był to transfer od biednych (tj. podatników) do bogatych – w tym także do zagranicznych funduszy emerytalnych. Ale największą pojedynczą pozycją wydatków budżetowych (68,5 mld zł) była subwencja ogólna dla jednostek samorządu terytorialnego, które na miejscu realizują zadania zlecone przez władze centralne.
Jest dobrze, ale nie beznadziejnie
Tak się składa, że mamy przed sobą świeżutkie dane o stanie finansów publicznych w krajach Unii Europejskiej. Ilustrują one stan na koniec I kwartału 2024 roku i według jednolitej metodyki pokrywają cały sektor finansów publicznych, czyli nie tylko budżet państwa, ale też samorządy i wszelkiej maści ZUS-y, KRUS-y i rozmaite mniej lub bardziej celowe fundusze rządowe (typu Krajowy Fundusz Drogowy, Fundusz Przeciwdziałania COVID-19, etc.).
Z danych Eurostatu jasno wynika, że problem z nadmiernymi deficytami, potężnym fiskalizmem i ogromnymi długami publicznymi dotyczy prawie całej Unii Europejskiej. Ale jednych dotyczy mniej a innych bardziej. Ogółem deficyt fiskalny w UE wyniósł 3% PKB przy wydatkach publicznych pochłaniających 48,9% PKB i opodatkowaniu na poziomie 45,9% PKB. Tak to wygląda z lotu ptaka.


Sytuacja jednak diametralnie różni się w poszczególnych krajach. Przykładowo Dania regularnie raportuje solidną nadwyżkę fiskalną w skali 3-4% PKB. Wpływ nad wydatkami przeważają ostatnio także w Irlandii oraz Portugalii (!). Względnie zbilansowane finanse publiczne mieli też na Litwie, w Luksemburgu, Holandii i Szwecji. Źle wygląda to w Rumunii (7% PKB deficytu), na Węgrzech, Bułgarii, Francji, Słowacji czy Belgii. Polska w tej akurat klasyfikacji uciekła z zasięgu radaru, raportując jedynie 1,8% PKB manka w kasie państwa. Ale my wiemy, że w drugim kwartale było znacznie gorzej, a w następnych też nie będzie wiele lepiej. Zresztą wystarczy spojrzeć na drugą połowę 2023 roku, gdy polskie deficyty fiskalne przekraczały 6% PKB. Tego typu wartości należy się też spodziewać w tym roku.
Powiedzmy sobie jasno: jednorazowy czy nawet przejściowy deficyt fiskalny nawet rzędu 5-6% PKB nie jest żadną tragedią. Oczywiście lepiej by było, gdybyśmy wzorem Szwajcarii raportowali powtarzalne nadwyżki budżetowe. Ale roczne deficyty w granicach 3% PKB we współczesnym świecie uznawane są za zdrową normę (tu bym polemizował, ale to rozmowa na inną okazję). Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy wysokie deficyty są powtarzalne i gdy nie widać szans na ich okiełznanie w średnim (2-3 lata) terminie. I ten problem niestety dotyczy już Polski.
W wiosennej prognozie Komisja Europejska przepowiada nam 5,4% PKB deficytu fiskalnego na ten rok oraz 4,6% na rok następny. To nie tylko odzwierciedlenie podwyższonych wydatków na zbrojenia (na armię w tym roku mamy wydać 2,7% PKB) i kosztów przyjęcia uchodźców z Ukrainy (0,3% PKB), ale też rozdętych wydatków socjalnych oraz 30-procentowych podwyżek płac dla pracowników budżetówki.
Polska uzależniona od długu
Naczelną negatywną konsekwencją „nadmiarowych” deficytów fiskalnych jest kumulowanie się długu publicznego. W sytuacji, gdy dziura budżetowa pochłania mniej niż 3% PKB, to nawet przy minimalnym wzroście gospodarczym (w granicach 1%) i relatywnie niskiej inflacji (np. 2%) relacja długu publicznego do PKB nie rośnie i nie ma większego problemu.
Jeśli jednak deficyt przekracza nominalny wzrost PKB, to mamy problem. I to podwójny. Po pierwsze, bo skutkuje to wzrostem relacji długu do PKB, co z kolei oznacza większe obciążenie gospodarki kosztami obsługi tego zadłużenia (zwłaszcza w otoczeniu wyższych stóp procentowych, jak to ma miejsce obecnie). Po drugie, oznacza to, że wydatki publiczne niemające pokrycia w dochodach podatkowych są skrajnie nieefektywne, tj. że popyt generowany przez deficyty fiskalne nie jest w stanie „wykrzesać” wzrostu gospodarczego. Wtedy jest już naprawdę bardzo źle.


Według ostatnich dostępnych danych Eurostatu dług publiczny Polsce w relacji do PKB wyniósł 51,4% (nominalnie: 1 771,8 mld zł). Niby nie jest to tak dużo. Z pewnością znacznie mniej od tego, co pokazują najbardziej zadłużone państwa Europy (typu Grecja, Włochy, Francja, etc.) i mniej od 60-procentowego limitu zapisanego nie tylko w traktacie z Maastricht, ale też w polskiej Konstytucji.
Tyle tylko, że 1) nie powinniśmy porównywać zadłużenia Polski z długami krajów od nas znacznie zamożniejszych (bo tam jest kogo opodatkować), 2) państwa naszego regionu cechują się niższym obciążeniem długiem publicznym. Przykładowo, w Bułgarii i Estonii jest to nieco ponad 20%, a w Czechach ponad 40%. Podobnie jest w Rumunii (51,6%), gorzej na Węgrzech (aż 76%), ale powiedzmy sobie jasno – nie są to godne naśladowania wzorce makroekonomicznej stabilności.
60% PKB zacznie być problemem
Urzędnicy Komisji Europejskiej założyli, że już na koniec przyszłego roku (a więc za ok. 17 miesięcy) relacja długu publicznego do PKB Polski podniesie się do 57,7%. I to przy założeniu, że sprawy pójdą w miarę gładko, czyli że nie będzie światowej recesji lub kryzysu finansowego, że Rosja nie pobije Ukrainy i że rząd Polski nieco ogarnie finanse publiczne. Każde z tych założeń z osobna nie jest sensacyjne. Ale prawdopodobieństwo ich łącznego wystąpienia tak wysokie już nie jest. Zatem za rok lub za dwa staniemy przed ryzykiem przekroczenia konstytucyjnego limitu 60%
Oczywiście najprostszym sposobem będzie zmiana ustawy, która określa, co jest, a co nie jest „długiem publicznym”. Tak można oszukać papier i znaczną część wyborców, ale nie oszuka się agencji ratingowych, KE czy inwestorów zagranicznych. Otwarte złamanie treści ustawy zasadniczej w tym akurat aspekcie mogłyby zostać bardzo negatywnie przyjęte przez rynki finansowe i istotnie zwiększyć koszty obsługi długu publicznego (tj. podnieść rentowności obligacji skarbowych), o całym szumie wokół "praworządności" nawet nie wspominając.
Tego każdy rozsądny minister finansów wolałby uniknąć, nawet kosztem złamania obietnic wyborczych. Zatem jeśli nic się nie zmieni, to za rok, bądź dwa, staniemy przed nieciekawym dylematem. Trzeba będzie ciąć wydatki (co wydaje się naturalną reakcją na problemy finansowe), bądź podnosić podatki (czyli zrzucić winę na wszystkich obywateli). Najprawdopodobniej władza wybierze kombinację obu tych opcji, choć zapewne nie w opcji 50/50. Tylko żeby wtedy nie było krzyku, że „nikt nie wiedział”, „nikt nie mógł przewidzieć”, „to wina Putina”. Zatem czujcie się ostrzeżeni.