Odnoszę wrażenie, że w dyskusji o proteście nauczycieli czy tzw. piątce Kaczyńskiego na ogół nie mówi się o najważniejszym. Czyli o tym, kto za to wszystko zapłaci.


Pakiet nowych wydatków państwa – określanych jako „piątka Kaczyńskiego”- to koszt rzędu 35-45 miliardów złotych rocznie. Tysiąc złotych brutto podwyżki dla każdego nauczyciela to roczny wydatek szacowany na 17 miliardów złotych. Domagający się tych pieniędzy mówią, że im się one należą i że chcą „godnie” zarabiać. A politycy odpowiadają, że „budżetu na to nie stać”. I w tym miejscu powinniśmy zrobić przerwę na obalenie kilku najczęściej pojawiających się mitów, półprawd i kłamstw.
Mit rządowych pieniędzy
Cudze pieniądze wydaje się łatwo. Premier Morawiecki i prezes Kaczyński na swoje obietnice nie wyłożą ani złotówki z własnej kieszeni. Tak samo jak za podwyżki dla nauczycieli nie zapłaci mityczny „budżet” czy minister edukacji. Wszystkie te pieniądze pochodzić będą z portfeli naszych lub naszych dzieci (no prawie wszystkie, budżet czerpie też dochody z dywidend, Lasów Państwowych czy zysków zakładów budżetowych). Ale generalnie aby cokolwiek wydać, rząd musi najpierw komuś zabrać.
A zabiera poprzez podatki: VAT, PIT, CIT, PCC, „składki” na ZUS i NFZ, akcyzę, opłatę przejściową, paliwową i emisyjną, podatek rolny, leśny, bankowy, „Belkę”, kagiemne, podatek od gier, nieruchomości, wód opadowych i minister jeden wie, jakie jeszcze. Według danych GUS w 2017 roku państwo polskie odebrało nam w ten sposób 776 miliardów złotych. Jak obliczyło Forum Obywatelskiego Rozwoju „rachunek od państwa” za 2017 rok opiewał na 21 491 złotych na obywatela. Przeciętny Polak przez blisko pół roku pracuje na rzecz państwa i im mniej zarabia, tym mocniej jest obarczony podatkowym jarzmem.
Zatem po pierwsze: jeśli domagasz się czegokolwiek, co jest finansowane z pieniędzy podatników, to w pierwszej kolejności powinieneś pokazać, kto i w jaki sposób ma za to zapłacić. Jeśli chcesz dodatkowych wydatków, to wskaż pozycje budżetowe, które twoim zdaniem należy przyciąć. Albo pokaż, które podatki chcesz podnieść. Albo powiedz, jakie nowe podatki chcesz wprowadzić. Każda propozycja zwiększenia wydatków powinna być omawiana w pakiecie z propozycją jej sfinansowania.
Po drugie, trzeba pamiętać, że każde zwiększenie wydatków rządowych finalnie oznacza zwiększenie podatków. Jeśli nie teraz, to w przyszłości. Jeśli rząd premiera Morawieckiego wyda o 40 mld złotych więcej, to o tyle więcej pieniędzy będzie musiał z nas ściągnąć w postaci podatków lub pożyczyć od inwestorów, powiększając deficyt budżetowy i dług publiczny. Zatem popierając rosnące transfery socjalne równocześnie opowiadasz się za wyższymi podatkami i – co za tym idzie – rosnącą represyjność aparatu skarbowego egzekwującego ściąganie danin publicznych.
Mit budżetowego skarbca
Nie wiadomo, ilu Polaków rozumie, co to jest budżet państwa. Ale idę o zakład, że odsetek ten nie jest zbyt wysoki. Zacznijmy od tego, że w budżecie nie ma żadnych pieniędzy. Nie istnieje też żaden państwowy skarbiec, nad którym pieczę sprawuje minister finansów mogący się kąpać w złotych monetach niczym Sknerus McKwacz.
Budżet państwa jest tylko planem finansowym rządu w randze ustawy akceptowanej przez parlament. W planie tym po jednej stronie zapisuje się nieprzekraczalne limity wydatków na określone cele, a po drugiej prognozowane wpływy podatkowe z określonych tytułów (VAT, PIT, CIT, akcyza itp.). Nie jest zatem tak, że minister finansów siedzi na 350 miliardach złotych wolnej gotówki, którą może komuś przekazać według własnego uznania.
Pieniądze na rachunek bankowy Skarbu Państwa prowadzony w Narodowym Banku Polskim spływają każdego dnia i codziennie z niego odpływają. Zasadniczo niewiele się to różni od finansów rodziny, do której kilka razy w miesiącu spływają przychody (pensja, emerytura, dywidenda, zasiłek itp.) i która obsługuje bieżące wydatki. Zatem odpowiednikiem budżetu państwa w finansach osobistych byłoby zestawienie wszystkich dochodów i wydatków realizowanych w ciągu roku kalendarzowego. Jedyna różnica polega na tym sposobie zdobywania dochodów. Aby cokolwiek zarobić, musisz znaleźć kogoś, kto dobrowolnie zapłaci za Twoją pracę, towar lub wyświadczoną usługę. Państwu wystarczy nasłać na obywateli aparat skarbowy, aby siłą zarekwirował tyle, ile zapisano w ustawie (albo i więcej).
Mit budżetowej nadwyżki
Politycy i niektórzy publicyści lubią mówić o „podziale wspólnego tortu” lub „konsumowaniu wypracowanych nadwyżek”. Tyle że frazy te wypowiadane w kontekście finansów Rzeczypospolitej są kompletnie fałszywe. Przynajmniej od roku 1992 finanse publiczne ani razu nie wygenerowały nadwyżki w skali całego roku. Żyjemy w państwie, które od 27 lat żyje na kredyt – niezależnie od tego, która opcja polityczna akurat jest u władzy. Rządzącym ani razu nie udało się wykreować nadwyżki fiskalnej, nawet w okresie bardzo sprzyjającej koniunktury gospodarczej.
Gdyby w taki sposób działała prywatna firma, jej właściciele zapewne już dawno by ją zlikwidowali. Gdyby w ten sposób finansami zarządzało gospodarstwo domowe, wpadłoby w pętlę zadłużenia i zostało zlicytowane przez komornika. Ale państwo oprócz monopolu na przemoc dysponuje także monopolem na emisję pieniądza, którego egzekutorem jest Narodowy Bank Polski. Podatek inflacyjny wraz z aparatem fiskusa umożliwiają prowadzenie nieroztropnej polityki finansowej znacznie dłużej niż podmiotom prywatnym. Ale nie bez końca.
Mit braku konsekwencji
Żadna władza nie jest w stanie zwiększać swych wydatków bez końca. Istnieją też limity zadłużenia, których przekroczenia gospodarka po prostu nie udźwignie. Nikt nie wie, gdzie one leżą. Ale co jakiś czas któryś kraj boleśnie przekonuje się o ich istnieniu. To przypadki Grecji, Argentyny czy Turcji. Nie jest prawdą, że rząd może zadłużać się (a raczej nas!) bez końca. Bo nawet możliwości opodatkowania mają swoje granice, co ilustruje tzw. krzywa Laffera. Nie można też bez końca finansować wydatków państwa przez kreację pieniądza, bo wtedy kraj kończy jak Wenezuela – w hiperinflacji i totalnej zapaści gospodarczej.
Zatem nierozważna polityka budżetowa – zasadniczo sprowadzająca się do nadmiernych wydatków państwa – prędzej czy później przynosi negatywne konsekwencje. Od wzrostu fiskalizmu, przez spowolnienie wzrostu gospodarczego aż po regularny kryzys finansowy i drastyczną utratę siły nabywczej pieniądza, o czym w ubiegłym roku przekonali się Turcy czy Argentyńczycy.
Mit bezkarności wyborcy
Sądzisz, że jakikolwiek premier, minister czy poseł poniósł konsekwencje za nieodpowiedzialne lub wręcz szkodliwe decyzje? Nawet gdyby państwo miało zbankrutować, to sprawujący władzę nie poniosą jakiejkolwiek odpowiedzialności. Co więcej, wielu z tych, którzy w poprzednich latach przyłożyli rękę do pogorszenia kondycji finansów publicznych, osobiście ma się całkiem dobrze. I tak samo zapewne będzie z tymi, którzy dziś dopuszczają się kardynalnych grzechów fiskalnych.
Nie łudź się jednak, że Ty wyjdziesz z tego bez szwanku. Co to, to nie! Za każdy kryzys wywołany błędnymi decyzjami polityków ostatecznie płacą tzw. zwykli ludzie. To im się podnosi podatki, im się zabiera oszczędności, to oni cierpią z powodu inflacji, oni tracą pracę podczas kryzysu gospodarczego. I zwykle jest tak, że to ci najbiedniejsi płacą najwyższą cenę za politykę, która rzekomo miała „wyciągnąć ich z nędzy” lub ”zapewnić godne życie” czy inne tego typu frazesy.