Niedługo przypadnie 10. rocznica zmasowanych podwyżek podatków ogłoszonych przez premiera Donalda Tuska. Rząd premiera Morawieckiego kontynuuje politykę swych poprzedników z tą różnicą, że zamiast podnosić stawki starych podatków, woli wymyślać nowe daniny.


Od 1 stycznia 2011 roku w Polsce „tymczasowo” obowiązują podwyższone stawki podatku VAT. Wynoszą one o 5%, 8% i 23% w miejsce pierwotnych 3%, 7% i 22%. Tamta podwyżka zaserwowana nam przez rząd Donalda Tuska stała się początkiem trendu podnoszenia obciążeń podatkowych w Polsce. Co ciekawe, jeszcze w lipcu 2009 roku premier Tusk publicznie obiecywał, że „ze stuprocentową pewnością: w roku 2010 podatki nie zostaną podniesione”. I słowa dotrzymał: podniósł je dopiero po tym, jak w sylwestra 2010 roku wybiła północ.
Vatowskie złego początki
„Przejściowa” podwyżka stawek VAT byłą jedynie preludium do zaciskania podatkowej pętli na szyi podatników. Prawdziwy fiskalny festiwal rozpoczął się po jesiennych wyborach parlamentarnych w 2011 roku. Gabinet Platformy Obywatelskiej podniósł nam wtedy będącą de facto podatkiem od pracy „składkę rentową” (o 2 pkt. proc.), akcyzę na olej napędowy, wódkę i papierosy oraz wprowadził bardzo szkodliwy ekonomicznie podatek „od wydobycia miedzi i srebra”, potocznie zwany „kagiemnym”. Do tego doszły jeszcze podatek bankowy (tak, PO było w Polsce prekursorem na tym polu), myto (via toll), akcyza na węgiel i koks oraz kuriozalny podatek „od deszczu”.
Przeczytaj także
A to nie wszystko! Faktyczną podwyżką obciążeń podatkowych było zamrożenie przez wszystkie kolejne rządy kwoty wolnej od podatku PIT na poziomie z roku 2009. Tak samo działało niepodnoszenie drugiego progu podatkowego. Pierwsza powszechna zmiana obu tych parametrów ma nadejść dopiero w ramach „Polskiego ładu”, podnoszącego kwotę wolną z obecnych 3 091 zł do 30 000 zł rocznie.
Podatkowa krucjata Prawa i Sprawiedliwości
Zmiana władzy w 2015 roku nie przyniosła zmian w polityce podatkowej państwa. Można wręcz powiedzieć, że podatkowa krucjata została zintensyfikowana. Nowe kierownictwo resortu finansów kontynuowało politykę przykręcenia śruby podatnikom, eufemistycznie nazywając je „uszczelnianiem” systemu podatkowego. W praktyce chodził o nowe narzędzia represji dla aparatu skarbowego pozwalające ścigać zarówno faktycznych jak i domniemanych „oszustów podatkowych”.

Jaką formę opodatkowania wybrać?
Własna działalność gospodarcza a podatki
Założyłeś własną firmę? Kolejnym krokiem w jest wybór sposobu rozliczania się ze skarbówką z tytułu osiąganych dochodów. Odpowiednia formy opodatkowania, dopasowana do potrzeb przedsiębiorcy, niesie ze sobą korzyści finansowe. Warto o nich wiedzieć!<BR>
Pobierz e-booka zostawiając zgody, albo zapłać 20 zł
Masz pytanie? Napisz na marketing@bankier.pl
O ile jeszcze działania wymierzone w unikanie płacenia akcyzy od paliw, w wyłudzenia metodą tzw. karuzel vatowskich czy sztuczne zawyżanie kosztów w celu obniżenia wymiaru CIT można było zrozumieć, to wkrótce Ministerstwo Finansów zamieniło się w bardzo kreatywny resort inicjujący wprowadzanie nowych podatków, dla niepoznaki nazywanych „opłatami”, „składkami” czy „daninami”. Odnotujmy też, że nowa władza nie zniosła żadnego z podatków wprowadzonych przez poprzedników, choć przyszła premier Beata Szydło publicznie obiecała zniesienie „kagiemnego”. Utrzymane zostały podniesione „tymczasowo” stawki podatku VAT. Dla miażdżącej większości podatników zamrożona pozostała też kwota wolna od podatku PIT (a lepiej zarabiającym została ona wręcz odebrana).
Lista nowych obciążeń fiskalnych wprowadzonych od roku 2015 jest już na tyle długa, że powoli gubią się w niej nawet najzacieklejsi krytycy obecnej ekipy. Tylko do końca 2020 roku naliczono 35 nowych danin lub podwyżek czy „zaostrzeń” już istniejących podatków i opłat. Listę tę tworzą m.in. drugi już podatek bankowy (liczony od wartości aktywów, czyli w zasadzie jest to podatek od kredytów dla sektora prywatnego, bo obligacje skarbowe są z niego zwolnione), podatek od sprzedaży detalicznej, „danina solidarnościowa”, opłata emisyjna od paliw, opłata mocowa (za energię elektryczną), podatek od nieruchomości komercyjnych, opłata wodna, podatek cukrowy i „opłata małpkowa”, podatek od „Netfliksa” i wiele, wiele innych. Aha, rząd Mateusza Morawieckiego mocno podniósł też stawki akcyzy na piwo, wino, alkohol oraz wyroby tytoniowe. Od października 2020 roku wprowadzono także akcyzę na płyn do e-papierosów i tzw. wyrobów nowatorskich. Wprowadzenie podwójnego opodatkowania spółek komandytowych praktycznie zlikwidowało tego typu podmioty w Polsce. A gdyby ktoś w ramach ucieczki przed opodatkowaniem zdecydował się na emigrację, to rząd wymyślił, a Sejm uchwalił, tzw. exit tax.
Niech obniżki nie przysłonią nam podwyżek
Powyższa litania nie wyczerpuje wszystkich podwyżek, „zaostrzeń” czy innych ograniczeń wprowadzanych w prawie podatkowym. Praktycznie nie ma już miesiąca, aby z rządu nie napływały kolejne pomysły na nowe opłaty, daniny i haracze. Owszem, w międzyczasie pojawiły się też nowe ulgi i delikatne obniżki podatków. Tu należy wymienić przede wszystkim obniżenie podstawowej stawki PIT z 18% do 17% oraz podniesienie i tak wciąż śmiesznie niskiej kwoty kosztów uzyskania przychodów na umowie o pracę. Wcześniej zwolnieniem z PIT-u od umowy o pracę i umów zlecenia (ale już nie z działalności gospodarczej) objęto podatników, którzy nie ukończyli 26. roku życia.
Pewne ulgi skapnęły także niektórym przedsiębiorcom. Chodzi przede wszystkim o rozwiązanie „IP box”, które wprowadziła preferencyjne opodatkowanie w wysokości 5% w podatku PIT i CIT dla dochodów uzyskanych z kwalifikowanych praw własności intelektualnej. Ukłonem w kierunku średniego biznesu był też tzw. mały CIT – czyli preferencyjna, 9-procentowa stawka podatku dochodowego dla spółek, których obroty nie przekraczają 2 mln euro rocznie. Z kolei korzyścią dla samozatrudnionych i drobnego biznesu był tzw. „mały ZUS”, który pozwala obniżyć składki na ZUS przy przychodach poniżej 120 tys. zł rocznie. Kompletnym niewypałem okazała się za to próba wprowadzenia na grunt polski tzw. estońskiego CIT-u.


To wszystko nie zmienia jednak faktu, że od 10 lat w Polsce narasta fiskalizm. Co więcej, od 5 lat trend ten niestety uległ nasileniu. To bardzo istotna zmiana względem lat 90., gdy mimo wszystkich błędów i niedociągnięć obciążenia podatkowe w Polsce generalnie malały. W roku 1995 fiskus zabierał w postaci rozmaitych składek, opłat i podatków 36,6% produktu krajowego brutto Polski – wynika z danych OECD. W roku 2000 było to już (albo „wciąż aż”) 32,9%. Po obniżce składek na ZUS zaordynowanych przez pierwszy rząd Prawa i Sprawiedliwości w 2009 roku udział podatków w PKB spadł do 31,2%. I od tego czasu w zasadzie nieprzerwanie rośnie: przez 31,8% w roku 2011%, 33,4% w 2016 i 35,4% w 2019 (to ostatnie dostępne dane w bazie OECD).
Wysokie podatki jeszcze nikogo nie uczyniły bogatym
Rosnące obciążenia podatkowe są konsekwencją wzrostu wydatków państwa. W ostatniej dekadzie rozpoczął się trend zwiększania transferów socjalnych. Politycy wszystkich rządzących nami opcji na lewo i prawo zaczęli rozdawać zasiłki, dopłaty lub inne benefity finansowane przez podatnika. Z początku odbywało się to na stosunkowo niewielką skalę.
Przeczytaj także
Lecz po 2014 roku proceder socjalnego rozdawnictwa na sztandary wpisały wszystkie główne siły polityczne w kraju. Rozpoczął się populistyczny wyścig, o to, kto więcej obieca. Przekupywanie wyborców ich własnymi pieniędzmi okazało się nad wyraz skuteczne i pozwalało wygrywać kolejne elekcje tym, którzy obiecali najwięcej. Ponadto dobra koniunktura gospodarcza z lat 2016-19 pozwoliła w miarę bezkarnie finansować te budżetowe ekscesy.


Jednak nic nie jest za darmo. Wzrost wydatków publicznych na dłuższą metę musi spowodować wzrost podatków. I to właśnie widzimy w ostatniej dekadzie. Według statystyk OECD wydatki rządowe w Polsce pochłaniały 41,7% PKB. Czyli więcej niż w Japonii (39,5%), USA, (38,3%) i już prawie tyle samo co w Holandii (41,9%) czy Hiszpanii (42,1%). Skala redystrybucji dochodu w gospodarce nie jest tylko kwestią preferencji politycznych czy światopoglądowych. Ma też swoje konsekwencje ekonomiczne. Kraje o wysokim udziale wydatków publicznych rozwijają się po prostu wolniej. O ile taka preferencja może jeszcze być zrozumiała w państwach bogatych, to w Polsce doszliśmy już do poziomu opodatkowania charakterystycznego dla krajów wysokorozwiniętych. Tyle że my nie jesteśmy jeszcze krajem bogatym i podnosząc podatki zaprzepaszczamy szanse, aby takim się stać w przyszłości.