Władza postanowiła uszczęśliwić nas kolejnym zasiłkiem. Jedni chwalą, inni krytykują. Jeszcze inni zastanawiają się, kto za to zapłaci i jak to wpłynie na gospodarkę. Są też tacy, którzy zamiast jałmużny wolą, aby rząd przestał ich okradać z uczciwie zarobionych pieniędzy.


Na dobre rozpoczęła się dystrybucja tegorocznej kiełbasy wyborczej. Najgrubsze pęta tego wyrobu jak dotąd zaoferowali politycy Prawa i Sprawiedliwości. „Mamy nowy program, program trudny. Pierwszy jego punkt to 500+ od pierwszego dziecka” – ogłosił w sobotę prezes PiS Jarosław Kaczyński. To główna pozycja w wyborczym jadłospisie partii władzy. I najbardziej kosztowna. Minister rodziny Elżbieta Rafalska poinformowała, że roczny koszt rozszerzenia 500+ wyniesie 20 miliardów złotych. Obecnie zasiłek ten kosztuje podatników ok. 22 mld zł rocznie, więc mówimy niemal o podwojeniu wydatków na ten cel.
Przeczytaj także
Drugim najbardziej kosztownym postulatem jest jednorazowa „13. emerytura” w wysokości 1100 zł per capita. To na szczęście koszt jednorazowy, ale i tak szacowany na niebagatelne 11 mld zł. Dodatkowe pieniądze rząd wypłaci także rencistom. Trzy kolejne propozycje są znacznie tańsze. Na podwojenie osiągów państwowej komunikacji autobusowej (PKS) wydamy ok. 1,5 mld złotych. Kasacja PIT-u dla pracowników do 26. roku życia przełoży się na ubytek wpływów budżetowych rzędu 2 mld zł – ale zapewne od przyszłego roku. Efekt zadeklarowanych obniżek podatku od pracy (PIT) zapewne będzie niewielki. Minister finansów Teresa Czerwińska wspomniała o obniżeniu najniższej stawki PIT z 18% do 17%, czemu ma towarzyszyć podniesienie zamrożonych od ponad dekady kosztów uzyskania przychodów. Wiemy też, że premier Mateusz Morawiecki oszacował ten „nasz wielki program” na 30-40 mld zł rocznie.
Ile waży 40 miliardów?
To sporo pieniędzy. Łącznie to jakieś 1,5-2,0% produktu krajowego brutto Polski. Niższe szacunki wyszły ekonomistom mBanku, którzy z grubsza oszacowali koszty na ok. 1% PKB w 2019 roku. A więc niby nie aż tak dużo. Ale wzrost transferów socjalnych warto zestawiać nie tyle z PKB, co z wielkością budżetu państwa czy wpływów podatkowych. Podpisany przez prezydenta miesiąc po konstytucyjnym terminie budżet na 2019 rok zakłada limit wydatków na poziomie 416,1 mld zł przy maksymalnym deficycie w kwocie 28,5 mld zł. Zatem propozycje PiS-u oznaczają zwiększenie wydatków rządu o blisko 10% w 2020 roku. A to już nie jest mało.
Przeczytaj także
Ale też nie jest to wzrost, który w 2019 roku wywróci finanse publiczne do góry dnem (tym bardziej, że rozszerzone 500+ wejdzie w życie od połowy roku, a zmiany w PIT zapewne dopiero od 2020 r.). Według szacunkowych danych Ministerstwa Finansów od stycznia do grudnia 2018 roku dochody budżetu państwa sięgnęły 380 mld złotych i były o blisko 30 mld zł wyższe niż rok wcześniej. Podobnie było w roku 2017 (+35,7 mld zł) i 2016 (+25,5 mld zł). Zatem czysto teoretycznie obietnice PiS-u można by sfinansować samym tylko nominalnym wzrostem gospodarczym, który w ostatnich trzech latach napędzał wzrost dochodów budżetowych.
Jednak w praktyce nie jest to prawdą. Po pierwsze, w tegorocznym budżecie zapisano już całą masę nowych lub zwiększonych wydatków. Nie ma tam więc miejsca na „piątkę Kaczyńskiego”. Po drugie, zakład o to, że znakomita zeszłoroczna koniunktura gospodarcza utrzyma się także w tym i następnym roku, jest szalenie ryzykowny. Po trzecie, rząd liczy w tym roku na hojne wsparcie zyskiem Narodowego Banku Polskiego (ok. 6 mld zł niezapisanych w budżecie) oraz niższej dotacji do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (ok. 10 mld zł), co było możliwe tylko dzięki temu, że w Polsce zaczęło pracować ponad milion Ukraińców, a wynagrodzenia rosły w średnim tempie ponad 6% rocznie. Dlatego w 2018 roku ZUS zrezygnował ze wsparcia z budżetu państwa na kwotę 10,5 mld zł. Tylko że taka sytuacja raczej nie utrzyma się w kolejnych latach.
Skąd rząd bierze pieniądze?
Cudze pieniądze wydaje się łatwo. Premier Morawiecki i prezes Kaczyński na swoje obietnice nie wyłożą ani złotówki z własnej kieszeni. Wszystkie te pieniądze pochodzić będą z portfeli naszych lub naszych dzieci (no prawie wszystkie, budżet czerpie też dochody z dywidend, Lasów Państwowych czy zysków zakładów budżetowych). Ale generalnie aby cokolwiek wydać, rząd musi najpierw komuś zabrać. A zabiera poprzez podatki: VAT, PIT, CIT, PCC, „składki” na ZUS i NFZ, akcyzę, opłatę przejściową, paliwową i emisyjną, podatek rolny, leśny, bankowy, „Belkę”, kagiemne, podatek od gier, nieruchomości, wód opadowych i minister jeden wie, jakie jeszcze. Według danych GUS w 2017 roku państwo polskie odebrało nam w ten sposób 776 miliardów złotych. Jak obliczyło Forum Obywatelskiego Rozwoju „rachunek od państwa” za 2017 rok opiewał na 21 491 złotych na obywatela. Przeciętny Polak przez blisko pół roku pracuje na rzecz państwa i im mniej zarabia, tym mocniej jest obarczony podatkowym jarzmem.
Każde zwiększenie wydatków rządowych finalnie oznacza zwiększenie podatków. Jeśli nie teraz, to w przyszłości. Jeśli rząd premiera Morawieckiego wyda o 40 mld złotych więcej, to tyle pieniędzy będzie musiał z nas ściągnąć w postaci podatków lub pożyczyć od inwestorów, co zwiększy koszty obsługi długu publicznego. Zatem popierając rosnące transfery socjalne równocześnie opowiadasz się za wyższymi podatkami.
"Wystarczy nie kraść" - mówiła premier Beat Szydło, odpowiadając politycznym oponentom na pytanie, skąd rząd weźmie pieniądze na hojne obietnice wyborcze. Tyle że finansowanie wydatków socjalnych wyższymi wpływami podatkowymi jest formą ograbiania ludności. Owszem, legalną i urzędową, ale niewątpliwie jest to zabieranie ludziom ich pieniędzy bez pytania o zgodę. W ramach takiej polityki rząd występuje w roli kieszonkowca, przekładającego gotówkę z portfela Kowalskiego do kieszeni Nowaka, pobierając przy tym sutą "prowizję".
Jak to można zrobić inaczej
Wyobraźmy sobie przez chwilę, że mamy inną władzę mającą inne priorytety i innych wyborców. Takich, których nie interesuje kolejne kilkaset złotych socjalnej jałmużny i którzy wiążą nadzieje na poprawę sytuacji materialnej nie z państwem i jego urzędnikami, lecz z własną inicjatywą, ciężką pracą i podejmowaniem ryzyka. Gdyby władza wybrana przez takich ludzi zobaczyła pewne nadwyżki w kasie państwa, to zapewne zdecydowałaby się na obniżenie podatków.
I miałaby w tej kwestii duże pole manewru. Podatki można by zmniejszyć wszystkim, np. obniżając stawki podatku VAT. W 2018 roku z tego tytułu rząd odebrał nam prawie 177 mld złotych. Ponieważ szacuje się, że efektywna stawka VAT w Polsce wynosi 16%, zatem czysto teoretycznie obniżenie tej stawki o jeden punkt procentowy skutkowałoby ubytkiem wpływów budżetowych o 11 mld zł. Można by też każdemu z 16 milionów „ubezpieczonych” w ZUS obniżyć składkę o 2500 zł rocznie. Wtedy redukcja podatków objęłaby wszystkich legalnie zatrudnionych i prowadzących działalność gospodarczą.
Można by też wprowadzić dodatkową ulgę podatkową: za każde dziecko jeden z rodziców płaciłby 500 zł mniej ZUS-u miesięcznie. Koszt dla finansów publicznych byłby zbliżony (lub wręcz nieco niższy) niż w przypadku wypłacania 500+ na każde dziecko. Można by za to oszczędzić na etatach urzędniczych. Taka propozycja jest jednak nieakceptowalna dla polityków, bo nie mogą wtedy wystąpić w roli św. Mikołaja rozdającego wyborcom prezenty. Bo mało kto sprawdza, jak „święty” finansuje całą imprezę.
Konsekwencje socjalnego rozdawnictwa
Prezes Kaczyński deklarował, że nowe propozycje programowe jego ugrupowania to „potężne wsparcie społeczeństwa w miastach i na wsi”. „To jest podniesienie jakości życia, to jest zwiększenie naszej wolności i naszej równości. To jest naprawdę bardzo ważna rzecz” - dodał lider PiS. Tyle oficjalnej retoryki. Jednak w demokracji każde dziecko wie, że polityk obiecuje rozdawanie cudzych pieniędzy nie po to, aby ludziom było lepiej, tylko po to, aby wygrać najbliższe wybory.
Odnoszę wrażenie, że większość komentarzy skupia się na krótkoterminowych skutkach „piątki Kaczyńskiego”. Politycy szacują, jakie będą zmiany w poparciu dla partyjnych list w nadchodzących wyborach. Ekonomiści zastanawiają się, jaki będzie wpływ na deficyt budżetowy, dług publiczny, dynamikę produktu krajowego brutto czy konsumpcji. Bankowcy już liczą, o ile wzrosną depozyty ludności i jak bardzo będą mogli obniżyć i tak już śmiesznie niskie oprocentowanie lokat, co podniesie marżę odsetkową i zyski banków. Inwestorzy spekulują, które spółki skorzystają na zwiększonej konsumpcji, a które stracą na silniejszej presji płacowej. Uczestnicy rynku długu kalkulują, o ile zwiększyć premię za ryzyko trzymania obligacji skarbowych.
To wszystko jest oczywiście ważne. Ale chyba umykają nam kwestie ważniejsze. Czy ktokolwiek zastanawiał się, jak w długim terminie programy typu „500+” zmieniają sposób myślenia ludzi? Jeden z komentatorów trafnie spostrzegł, że w praktyce powszechne dopłaty do dzieci tworzą w Polsce tzw. dochód bazowy. Czyli pieniądze uzyskane za nic. Bez pracy, bez oszczędności, bez wysiłku i ryzyka. Pieniądze, które ci się po prostu należą. Bo tak uznaliśmy. Długofalowy efekt demoralizacji społeczeństwa jest trudny do oszacowania.
To także pełne otwarcie puszki Pandory. Każdej kolejnej władzy będzie niesamowicie trudno wycofać się z rozbuchanych programów socjalnych. Zasiłki dla dzieci, „trzynastki” dla emerytów, dopłaty dla rolników itp. staną się normą. Więcej – społeczeństwo samo zacznie się ich domagać w coraz większych ilościach. Konsekwencją tego będzie dalszy wzrost fiskalizmu i bezwzględności aparatu skarbowego w ściąganiu pieniędzy na sfinansowanie nowych transferów socjalnych. Państwo będzie więc coraz mocniej represjonować pracujących i przedsiębiorczych, aby sfinansować rosnące wydatki na niepracujących i niepodejmujących ryzyka.
Rzecz jasna to wszystko nie wydarzy się z roku na rok. Państwo polskie nie zbankrutuje z powodu dodatkowych wydatków rzędu 20 mld złotych. Zapewne też wytrzyma wydanie kolejnych 40 miliardów w 2020 roku, jeśli tylko koniunktura gospodarcza się nie wykolei. Ale ścieżka, na którą Polska weszła w ostatnich 10 latach, wiedzie nas w bardzo nieciekawe miejsce. Uważajmy, aby, ścigając Włochy nie wpaść w argentyńską pułapkę.