Banki centralne twierdziły, że uratowały świat po ostatnim kryzysie. Teraz, gdy giełdy i gospodarki znów drżą w posadach, świat wypatruje sygnału nadejścia bankowych superbohaterów. Tym razem ich supermoce mogą jednak nie wystarczyć.
Na rynkach finansowych wrze. Obawy o rozwój epidemii koronawirusa prowadzą do potężnych spadków na światowych giełdach. Inwestorzy żywiołowo reagują także na mocny spadek cen ropy naftowej. W medialnych relacjach pojawiają się jak najbardziej uzasadnione określenia typu "strach", "popłoch" czy "panika".
"Jak trwoga to do Boga", a jak panika na rynkach - to do banku centralnego. Po każdych większych spadkach na giełdach, inwestorzy na całym świecie upatrują w tych instytucjach superbohaterów, którzy, niczym bohaterowie filmów Marvela, skrzykną się raz jeszcze, i użyją wszystkich swoich nadludzkich mocy, aby uratować świat. Tak w końcu ogłoszono po upadku Lehman Brothers czy w szczycie kryzysu zadłużeniowego strefy euro. Dlaczego więc nie miałoby tak być teraz?
Wiara w to, że banki centralne są w stanie uratować każdą sytuację, jest fundamentem obecnego systemu finansowego. Gdy wiary tej zabraknie, otworzy się przed nami nowy rozdział w historii gospodarczej świata. Sprawdźmy, skąd wzięła się pozycja bankowych superbohaterów i co mają oni w swoim arsenale.
Kryzysowi bohaterowie
Banki centralne zostały powołane dokładnie po to, aby przeciwdziałać kryzysom finansowym i stać na straży wartości pieniądza (choć już przypadek pierwszego banku centralnego powinien dać ludzkości nieco do myślenia). Pełnię władzy nad kreacją pieniądza instytucje te przejęły jednak relatywnie niedawno.
W 1971 r. Stany Zjednoczone zawiesiły wymienialność dolara na złoto, co stanowiło koniec obecności tego metalu w światowym systemie monetarnym. Wcześniej system ten mocnej przebudowy doczekał się już po pierwszej i drugiej wojnie światowej. W ostatnim rozdziale historii złota jako pieniądza, na żółty metal wymieniany był tylko amerykański dolar (a cała reszta walut na dolara). „Złote okno” zostało jednak zamknięte i na tronie zasiadł papierowy dolar, a wraz z nim jego wytwórca czyli Rezerwa Federalna.
Dodatkowym wzmocnieniem potęgi banków centralnych był trend wzmacniania ich niezależności od rządów. To oczywiście w pewnym stopniu mrzonka, ponieważ to politycy powołują bankierów centralnych (nie pochodzą oni przecież z wyborów powszechnych), jednak zawsze to sytuacja nieco lepsza niż drukarka pieniędzy na biurku ministra finansów.
Co istotne – za swoją działalność bankierzy centralni odpowiedzialni są jedynie przed Bogiem i historią (lub, jak kto woli, wcale). Niektórych, jak legendarnego Alana Greenspana, rusza po czasie sumienie, co owocuje jednak co najwyżej kolejną książką o historii gospodarczej, a nie zmianą paradygmatu we władaniu pieniądzem.

Nie czas na to, aby wdawać się w meandry historii bankowości centralnej (zostawimy to na spokojniejszy moment), jednak warto w telegraficznym skrócie unaocznić sobie jak rosło znaczenie tych instytucji dla rynków finansowych. Nudne i konserwatywne niegdyś banki centralne, które podejmowały decyzje w zaciszach gabinetów, w XXI wieku stały się głównymi rozgrywającymi na rynkach.
Konferencje bankierów centralnych stanowią obecnie najważniejsze punkty miesięcznego kalendarium ekonomicznego (kto jeszcze da wiarę, że przed laty tego typu wydarzeń nie urządzano wcale lub tylko od wielkiego dzwonu?), a ich słowa i półsłówka są w mgnieniu oka interpretowane przez ludzi i handlujące na giełdach roboty (amerykański Fed sam udostępnia narzędzie pozwalające na transkrypcję „w locie” tego, co aktualnie mówi przewodniczący).
Nawet dane makroekonomiczne interpretowane są najczęściej w kontekście tego co zrobi bank centralny USA, strefy euro, Japonii, Anglii itp. Ostatnia dekada tzw. „wychodzenia z kryzysu” nie raz pokazała, że dla rynków złe wieści z gospodarki to tak naprawdę dobre wieści (i vice versa), ponieważ świadomy trwającego problemu bank centralny nie przykręci kurka z tanim pieniądzem (lub wręcz zapewni jego szerszy strumień).
Zależność rynków od banków centralnych nie jest jednak jednostronna. Nie brak głosów, że po kryzysie w 2008 r. „władcy pieniądza” za wszelką cenę nie chcą dopuścić do poważniejszej korekty cen akcji – stanowiłoby to przyznanie się do nieskuteczności własnej polityki, która nie wydźwignęła świata z problemów, tylko odwlekła ich zmaterializowanie się w czasie. Panujące na rynkach nastroje są ważnym czynnikiem przy podejmowaniu decyzji o kolejnych obniżkach stóp procentowych, uruchamianiu kolejnych programów pomocowych czy werbalnych interwencji.
Gdyby nie te kolejne działania, to indeks S&P500 – najważniejszy giełdowy indeks świata – nie rósłby (niemal) jak po sznurku od 2009 r. Tym bardziej, że jakiekolwiek sygnały powrotu do czasu sprzed kryzysu (w zakresie wysokości stóp procentowych czy rozmiarów bilansów banków centralnych) odczytywane były przez rynki negatywnie.
Arsenał superbohatera
Superman dysponował nadludzką siłą, dr Manhattan potrafił się teleportować, a Spiderman przemieszczał się dzięki swojej pajęczej sieci… Jak przystało na superbohatera, także bank centralny ma własną supermoc. Jest nią kontrola nad stopami procentowymi oraz podażą pieniądza (sprawowana przy udziale banków komercyjnych), czyli kolokwialnie mówiąc - „drukowanie pieniędzy”.
Supermoc banku centralnego manifestuje się na różne sposoby. Przez lata głównym narzędziem banków centralnych były stopy procentowe. To właśnie cięcia stóp były pierwszym instrumentem, po który sięgnięto w czasie poprzedniego kryzysu. W teorii zawsze chodziło o zapewnienie taniego kredytu przedsiębiorstwom, nieco mniej mówiło się o tym, że na niższych stopach korzystają najwięksi dłużnicy świata, czyli rządy państw.
Teraz jest tak samo – amerykańska Rezerwa Federalna już dokonała nieco zaskakującej obniżki stóp procentowych, tego samego inwestorzy oczekują od Europejskiego Banku Centralnego i reszty stawki. Szkopuł w tym, że o ile Amerykanie mieli z czego ciąć (poziom stóp został u nich nieco odbudowany, choć nie wrócił do przedkryzysowych poziomów), tak strefa euro czy Japonia znalazła się już w okolicach zera. Dalsze cięcie w takiej sytuacji mogłoby dobić i tak kulejący sektor bankowy. Instytucje te mogą jednak jeszcze uciec się do alternatywnych sposobów monetarnego stymulowania gospodarki i rynków finansowych.

Erupcja niestandardowych instrumentów prowadzenia polityki monetarnej szczęśliwie ominęła Polskę (choć NBP zapowiada, że ma w szufladzie stosowne plany), lecz na świecie objawiła się w licznych postaciach. Banki centralne masowo skupowały obligacje państw i przedsiębiorstw, oferowały bankom komercyjnym krótko- i długoterminowe tanie pożyczki, zawierały między sobą swapy walutowe, zapewniając na lokalnym rynku dostęp do dewiz, nabywały akcje i jednostki funduszy ETF czy wręcz ustalały stopy procentowe na poziomie niższym od zera, aby skłonić posiadaczy pieniędzy do inwestowania (Japonia, strefa euro) lub osłabić walutę (Szwajcaria) itp.
Wśród nowych wersji tych instrumentów, oznaczanych znanymi w finansowym żargonie akronimami typu QE czy LTRO, inwestorzy upatrywać będą ratunku dla poturbowanych rynków akcji. W razie potrzeby dojdą do tego przygotowywane wspólnie z władzami państwowymi pakiety nakierowane na poszczególne branże czy przedsiębiorstwa, prokurowane przez regulatorów rynku fuzje i przejęcia czy wręcz nacjonalizacja zagrożonych upadłością firm. Wszystko to przerabialiśmy już po 2008 r.
Powtórka z rozrywki czy rewolucja?
Jeżeli plan ten się powiedzie, będziemy mieli „powtórkę z rozrywki” w postaci żmudnego wychodzenia z kolejnego kryzysu i zmagania się z problemami wywołanymi przez lekarstwo w postaci taniego kredytu (bańkami na rynku akcji czy nieruchomości, firmami zombie, ujemnymi realnymi stopami procentowymi etc.). Strukturalne problemy gospodarek (zadłużenie, systemy emerytalne, bariery w handlu i prowadzeniu biznesu itp.) pozostaną nierozwiązane, więc za jakiś czas z tego czy innego powodu świat znów wpadnie w turbulencje. Nawet bez koronawirusa wielu analityków wieszczyło zakończenie wyjątkowo długiej hossy, w czasie której giełdy biły kolejne rekordy, ale gospodarki nie odzyskały dawnego wigoru.
Naukowcy w pocie czoła pracują nad szczepionką na koronawirusa, a ekonomiści zastanawiają się, jak złagodzić gospodarcze skutki epidemii. Jedną z proponowanych terapii jest koncepcja "helicopter money". Pomysł ten może przynieść jednak fatalne skutki.„Helicopter money” powraca. Deszcz pieniędzy lekiem na koronawirusa?
Jeżeli jednak tym razem świat nie uwierzy w zdolności banków centralnych i rządów, czekać nas może poważne przemeblowanie systemu finansowego. Scenariuszy jest mnóstwo: od nowego porozumienia Bretton Woods czy Plaza Accord, poprzez ograniczenie roli dolara na rzecz Specjalnych Praw Ciągnienia, monetarną rewolucję w typie inicjatyw Vollgeld czy też powtórne włączenie złota do systemu. Ustanowiony po II wojnie i sukcesywnie remontowany światowy ład finansowy trzeszczał w szwach jeszcze przed epidemią koronawirusa, która może zostać wykorzystana jako dobra okazja do „resetu” i ogłoszenia nowego porządku.
Jeśli nie widzisz okna z ankietą poniżej, przejdź tutaj.
