Po dziewięciu miesiącach dyskusji rząd uśmiercił własny projekt reformy podatkowej. Historia (nie)wprowadzania tzw. jednolitego podatku trafi do podręczników zarządzania jako przykład na to, w jaki sposób nie należy dokonywać zmian w podatkach.
Pomysł wprowadzenia jednego podatku zastępującego „składki” na ZUS, NFZ oraz PIT wydawał mi się krokiem w dobrym kierunku. Przynajmniej tak długo, jak obciążenie „jednolitą daniną” byłoby niższe od obecnych 40%, jaką to stawką obciążone są przychody z tytułu wykonywania pracy najemnej. Niestety, rząd Beaty Szydło zamiast wprowadzić prosty, powszechny i liniowy podatek odprowadzany przez przedsiębiorstwa od funduszu płac, zabrnął w zupełnie niepotrzebne komplikacje.
Zamiast reformy upraszczającej system i obniżającej koszty poboru minister Henryk Kowalczyk wyruszył na nikomu niepotrzebną krucjatę sprawiedliwości społecznej. Pan minister chciał dołożyć domiar lepiej zarabiającym podatnikom, aby w ten sposób sfinansować wyższą kwotę wolną dla zarabiających najmniej. Ponadto z sobie tylko znanych powodów zamierzał objąć „jednolitkiem” drobnych przedsiębiorców, dla których oznaczałoby to często dwukrotny wzrost obciążeń fiskalnych.


I to najprawdopodobniej z tego powodu „jednolity podatek” został zabity przez "nadpremiera" Morawieckiego, który chyba jako jedyny w całym rządzie był w stanie przewidzieć konsekwencje tak skonstruowanej daniny. Informację o tej decyzji zamieszczono na stronach Ministerstwa Finansów.
Co ciekawe, cała koncepcja wydawała się raczej obca obecnej większości sejmowej. Przecież pierwotnie pomysł ten przedstawił rząd Ewy Kopacz tuż przed wyborami w 2015 roku. PiS nie miał tego postulatu w swoim programie. A jednak postanowił go zrealizować, choć w nieco odmiennej formie. O takim pomyśle jeszcze w kwietniu wspominała premier Beata Szydło. W maju prace ruszyły pełną parą. Pozytywnie o nowej daninie wypowiedział się wicepremier Mateusz Morawiecki. Ale ojcem „jednolitego podatku” był Henryk Kowalczyk – minister i przewodniczący Komitetu Stałego Rady Ministrów.
Wygląda na to, że to zadanie ministra Kowalczyka zwyczajnie przerosło. Rząd miał ogromne problemy z komunikacją: zamiast przedstawić gotowy projekt, co jakiś czas byliśmy karmieni szczątkowymi informacjami, sprostowaniami i wyjaśnieniami. Dlatego nie mogliśmy dyskutować o konkretach, lecz byliśmy zmuszeni snuć domysły na podstawie – czasem ze sobą sprzecznych – wypowiedzi pana ministra. Ponad 25 milionów Polaków nie wiedziało, jakie podatki zapłaci po roku 2017!
Efektem był chaos i lęk obywateli, którzy niebezzasadnie obawiali się drastycznej podwyżki podatków. Największy strach padł na przedsiębiorców, którzy zamiast liniowego podatku dochodowego w wysokości 19% (lub ryczałtu od przychodów bądź karty podatkowej) mieliby oddać państwu ok. 40% przychodów pomniejszych o koszty ich uzyskania.
Jeszcze 4 listopada minister Henryk Kowalczyk obiecywał, że szczegóły nowej daniny poznamy do 30 listopada. I z tej obietnicy się nie wywiązał. Rząd nabrał wody w usta i przez prawie dwa miesiące niczego nowego się nie dowiedzieliśmy. W związku ze wszystkimi wątpliwościami, jakie pojawiły się w ostatnich miesiącach, może to i dobrze, że jednolitego podatku nie będzie. Ale z drugiej strony obecny model jest chory i należy go jak najszybciej zmienić. Byleby to była zmiana na lepsze. Pomysły ministra Kowalczyka tego nie gwarantowały.
Tekst jest komentarzem do artykułu zatytułowanego "Nie będzie jednolitego podatku".
