Od jakiegoś czasu inwestorów straszy się analogią do giełdowego krachu z roku 2008. Choć wykresowe podobieństwo jest uderzające, to tego typu porównania rzadko kiedy się sprawdzają.


S&P500 zaliczył najgorsze półrocze od przeszło pół wieku, z czego pierwsze cztery miesiące w wykonaniu amerykańskich akcji były najsłabsze od 83 lat. Dla „dzieci hossy” pamiętających jedynie ostatnią dekadę nieustannych wzrostów na Wall Street był to szok. Szybko przypomniano sobie ostatnią „prawdziwą” bessę, która między jesienią 2007 a marcem 2009 obniżyła wartość indeksu S&P500 o 58%, z czego sam rok 2008 przyniósł regres o 38,5%, co było najgorszym wynikiem w liczącej wtedy ponad pół wieku historii tego indeksu.


Teraz wszystko układa się niemal dokładnie jak 14 lat temu. Nawet lokalne korekty zdają się być przez rynek wiernie kopiowane ze „schematu” z roku 2008. Dlaczego to takie straszne? Ano dlatego, że wszyscy wiemy, co stało się później. Bankructwo banku Lehman Brothers we wrześniu 2008 roku otworzyło puszkę Pandory i postawiło współczesny system finansowy na skraju zapaści. Pomiędzy 22 sierpnia a 20 listopada 2008 roku S&P500 spadł o blisko 42%. Przenosząc to na dzisiejsze realia, oznaczałoby to zjazd do poziomu ok. 2400 punktów – a więc w okolice covidowego dołka z marca ‘20.
Strach ma wielkie wykresy
Starzy giełdowi wyjadacze przez ostatnie lata widzieli już niejeden taki „wykres strachu”. Po każdych mocniejszych spadkach zestawiano najnowszą trajektorię S&P500 z początkiem roku 2008. I wszystko ładnie się pokrywało, zapowiadając dalsze spadki. Te jednak za żadnym razem nie nadeszły. Czy tym razem będzie inaczej i czy czeka nas powtórka z lehmanowskiej paniki?
Zacznijmy od tego, że tego typu zabawy wykresami mają niewielką wartość prognostyczną. A to dlatego, że hossy i bessy przebiegają w dość powtarzalny sposób. Ruchy giełdowych indeksów odzwierciedlają psychikę inwestorów, która przecież nie zmienia się od tysiącleci. Mamy więc z reguły długie i względnie spokojne fale wzrostów, po których przychodzą bardziej dynamiczne fale spadkowe, przeplatane wzrostowymi odbiciami. Ot, taka giełdowa klasyka.


Istotę zjawiska znakomicie uchwycili analitycy z Nautilus Investment Research, którzy znaleźli aż cztery różne analogie z obecną bessą na Wall Street. I tu oprócz złowieszczego roku 2008 mamy nie tak wcale zły (ale też nierewelacyjny) rok 2015, zupełnie niegroźny rok 1962 oraz znacznie paskudniejszy rok 1973. Mamy więc pełny wybór możliwych scenariuszy - zarówno giełdowy optymista, jak i pesymista znajdzie tu coś dla siebie.
Czy naprawdę jest jak w 2008?
Nikt nie zna przyszłości i dlatego na rynku nie można wykluczyć żadnego scenariusza, także tego najgorszego. Dlatego najpierw zastanówmy się, jakie podobieństwa łączą obecną sytuację z rokiem 2008. Po pierwsze podobnie jak wtedy w pierwszej połowie roku mieliśmy do czynienia z drastycznym wzrostem notowań ropy naftowej uderzającym w portfele konsumentów i zwiększającym koszty działalności biznesu. Teraz doszedł do tego kryzys energetyczny w Europie, przy którym analogii trzeba raczej szukać w latach 70. Po drugie jest kwestia wycen. O ile w rok 2008 wchodziliśmy z absurdalnie wysokimi wycenami na rynkach wschodzących, tak ostatnie lata przyniosły szaleństwo w wycenach amerykańskich spółek technologicznych. Podobnie jak w 2008 mamy do czynienia z recesją w Stanach Zjednoczonych (a niedługo zapewne też w Europie), choć póki co amerykańska recesja jest w znacznej mierze efektem statystycznym.
I tu w zasadzie podobieństwa się kończą, ponieważ jak na razie nie widać poważniejszych problemów w amerykańskim czy europejskim sektorze finansowym. Owszem, mamy pełzający kryzys na chińskim rynku nieruchomości, ale jest to problem bardziej lokalny niż globalny. Jasne, bez trudu znajdziemy kolejne potencjalne punkty zapalne: niespłacalne długi Włoch, wątpliwej jakości amerykańskie kredyty samochodowe czy studenckie, ale to wszystko nie martwi teraz inwestorów tak, jak latem i jesienią 2008 roku martwiły kredyty hipoteczne podwyższonego ryzyka (subprime).


Różnica między rokiem 2008 a 2022 jest jedna, ale zasadnicza. Wtedy Fed panicznie obniżał stopy procentowe, aby ratować banki i rynki finansowe oraz usiłując rozruszać padającą koniunkturę gospodarczą. Teraz bank centralny Stanów Zjednoczonych robi coś zasadniczo przeciwnego: podnosi stopy procentowe w tempie niewidzianym od 40 lat, aby zatrzymać inflacyjne tsunami, jakiego Ameryka nie zaznała od początku lat 80. XX wieku. Zatem, o ile 14 lat temu Fed grał do jednej bramki z giełdowymi inwestorami, tak teraz drużyna Powella stoi po przeciwnej stronie boiska co Wall Street.
Nie graj przeciwko Fedowi
Stare inwestorskie powiedzonko zza Atlantyku głosi, aby nie walczyć z Fedem (ang. don’t fight the Fed). Zwykle mówiło się tak, gdy polityka ekspansywna Rezerwy Federalnej wspierała wyceny aktywów finansowych, ale teraz Fed w ciągu zaledwie kilku miesięcy przeszedł z polityki ultraekspansywnej do neutralnej, a lada moment może wejść w obszar polityki restrykcyjnej.
W takich warunkach spadki na Wall Street nie skończą się, dopóki Fed nie skończy podnosić stóp procentowych, na co się w najbliższym czasie nie zanosi. Rynek wycenia, że na wrześniowym posiedzeniu FOMC zapadnie decyzja o podniesieniu stopy funduszy federalnych o 50 pb. lub 75 pb. (ostatnio rynek terminowy składania się ku tej drugiej opcji) oraz o kolejne 50 pb. na początku listopada. Dorzucając do tego 25 pb. w grudniu, otrzymujemy stopę funduszy federalnych podchodzącą pod 4% do końca 2022 roku. Byłaby to najwyższa stopa procentowa w USA… od 2008 roku.