Premier Ewa Kopacz zapowiedziała „zniesienie” składek na ZUS i NFZ i zastąpienie ich jednolitym podatkiem od płac, którego stawka byłaby uzależniona od dochodu na osobę w rodzinie. To propozycja rewolucyjna, ale czy przyniesie obniżenie bardzo wysokiego opodatkowania pracy?


„Chcemy jednolitej stawki PIT na poziomie 10 proc., która będzie podatkiem powszechnym, sprawiedliwym i prostym, a także likwidacji składek ZUS i na NFZ” – powiedziała premier Ewa Kopacz podczas sobotniej konwencji wyborczej Platformy Obywatelskiej.
Później to „niedomówienie” pani premier musiał tłumaczyć minister finansów Mateusz Szczurek. „Na początku tej skali - dla najmniej zarabiających - będzie ona wynosić 10 proc. i będzie rosnąć wraz z dochodem na osobę w rodzinie do 39,5 proc., co i tak jest mniejszym obciążeniem niż dziś, gdy na etacie płacimy podatków i składek - powyżej 40 proc." - wyjaśnił Szczurek.
Przeczytaj także
Nie ma więc mowy o likwidacji ZUS i NFZ oraz o wprowadzeniu liniowego, 10-procentowego PIT-u. Nic z tych rzeczy. Łączne korzyści dla podatników mają według obliczeń ministra Szczurka wynieść tylko 10,2 mld zł (zakładam, że w skali roku), czyli średnio ok. 640 zł na pracującego.
ReklamaCo proponuje PO?
Obecnie opodatkowanie płac jest zbyt wysokie, szkodliwe ekonomicznie i niepotrzebnie skomplikowane. Rząd wymaga wpisania do umów tzw. wynagrodzenia brutto – wirtualnego tworu, od którego naliczane są „składki” i podatki. Suma składek na ZUS płaconych od pensji brutto wynosi prawie 33%, przy czym z ekonomicznego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy formalnie potrąca się je po stronie pracownika czy pracodawcy. Od pozostałej kwoty odejmowana jest zaliczka na podatek dochodowy (18%), który z kolei jest pomniejszany o składkę zdrowotną (9%, w tym 7,75% odliczane jest od podatku). Efekt jest taki, że opodatkowanie pracy w Polsce jest na zaporowym poziomie niemal 40%. Tyle wynosi udział składek i podatków w całkowitym koszcie pracy.
Przeczytaj także
Przykładowo, osoba zarabiająca płacę minimalną (w 2015 r. to 1750 zł brutto) miesięcznie płaci aż 826,79 zł podatków (ZUS+PIT), „na rękę” otrzymując zaledwie 1.286,16 zł, ale jego płaca kosztuje pracodawcę 2.112,95 zł. W ciągu roku najniżej opłacany pracownik musi oddać państwu prawie dziesięć tysięcy złotych, co trudno określić inaczej niż mianem wyzysku.
Jeśli zamiast ZUS-u i PIT-u taki podatnik miałby oddać państwu 10% od swych „ubruttowionych” zarobków (czyli od kosztu pracodawcy), to miesięcznie zapłaciłby 211,3 zł, czyli 2.535,50 zł rocznie. Wciąż dużo, ale czterokrotnie mniej niż obecnie. Przy czym należy pamiętać, że projekt PO zakłada zniesienie wszystkich ulg w podatku PIT, w tym także ulgi na dzieci pozwalającej odliczyć 1112,04 zł od podatku za pierwszego i drugiego potomka. Nie byłoby także kwoty wolnej od podatku.
Kolejna zasadnicza różnica: w planach PO stawka podatku od płac zależałaby od dochodu na głowę w rodzinie. Stawka, ale nie podstawa podatku, którym nadal byłaby „ubruttowiona” wysokość wynagrodzenia. Ani PO, ani rząd nie poinformowały, jak miałaby wyglądać nowa skala podatkowa. Wiadomo tylko, że najniższa stawka wyniosłaby 10%, a najwyższa 39,5%. Nie wiadomo też, jak zdefiniowana zostanie „rodzina” oraz kto i jak miałby kontrolować faktyczną liczbę członków gospodarstwa domowego.
Kto straci, kto skorzysta?
Zdaniem ministra Mateusza Szczurka na zmianach najwięcej skorzystają osoby o najniższych dochodach. „To jest właśnie największy problem polskiego systemu podatkowego. Możemy wprowadzać różne ulgi, zwolnienia od podatków itp., ale te ponad 30 proc. (składki do ZUS i NFZ), zawsze jest do zapłacenia, niezależnie ile się zarabia. Ten problem likwidujemy” – trafnie zauważa minister finansów. Szkoda, że dopiero teraz.
Można oczekiwać, że po zmianach znacząco spadłoby opodatkowanie najniższych płac. Ale najprawdopodobniej tylko dla osób posiadających dzieci lub innych niezarabiających członków rodziny. Tak naprawdę w tym momencie trudno jest oszacować koszty i korzyści dla poszczególnych podatników. Wszystko będzie zależeć od przyjętych stawek podatkowych i progów dochodowych.
Na zmianach może stracić wąska grupa podatników o względnie wysokich dochodach, zatrudnionych na umowę o prace i posiadających dużą liczbę dzieci. Czyli takich… jak sam minister Szczurek, który jest ojcem piątki dzieci.
Kierunek słuszny, wykonanie wątpliwe
Likwidacja podwójnego opodatkowania płac jest postulatem powracającym od ponad 20 lat. Zasadniczo jest to właściwy kierunek, upraszczający system i ograniczający koszty poboru podatków. To także uczciwe postawienie sprawy: że „składki” na ZUS i NFZ są takimi samymi podatkami jak PIT czy VAT. Eliminacja „składek” i zastąpienie ich jednolitym podatkiem byłaby zerwaniem z fikcją serwowaną ludziom od początków III RP. Także eliminacja ulg podatkowych (z których na ogół korzystają tylko lepiej zarabiający) wydaje się uczciwym pomysłem.
Problem w tym, że raczej nie ma co liczyć na znaczący spadek opodatkowania pracy. Idę o zakład, że zdecydowana większość pracujących będzie musiała zapłacić 30-40% podatku, czyli niewiele mniej niż teraz, za to bez ulg i kwoty wolnej. W pełni ozusowane mają zostać także umowy cywilne, co zwiększy obciążenia podatkowe płacone przez pracowników niezatrudnionych na umowę o pracę.
Moje wątpliwości budzi wiarygodność propozycji Platformy Obywatelskiej. PO rządzi od 8 lat. To aż nadto czasu, aby przeprowadzić gruntowną reformę podatkową. Tymczasem rządy Platformy tylko zwiększały podatki i komplikowały system podatkowy. Mam teraz uwierzyć, że na 40 dni przed wyborami PO doznała iluminacji i teraz wszystko naprawi?
Tym bardziej, że wprowadzenie zaproponowanych reform to zdaniem ministra Mateusza Szczurka perspektywa 1,5 do 2 lat. "Proszę pamiętać, że nie mówimy jeszcze o projekcie ustawy. Przedstawiamy koncepcję i wstępnie szacunki kosztów, ale na szczegóły poczekajmy aż powstanie ustawa” – zastrzegł minister Szczurek. Hmm… to może do realizacji tego planu zaprząc świeże polityczne konie – najlepiej z jakiejś nowej i jeszcze nieskompromitowanej stajni.