

Jeszcze kilka lat temu polski świat ekonomiczno-finansowy spędzał niektóre piątkowe noce przed komputerami, z niepokojem oczekując wieści z agencji ratingowych. Dziś one nikogo nie interesują. I nie jest to tylko polska specyfika – świat przestał patrzeć na niegdyś „święte” kredytowe ratingi.
Dziś przypada termin, w którym agencja Fitch może opublikować przegląd oceny kredytowej Polski. Następne takie daty to 1 października (przegląd w wykonaniu agencji S&P) oraz 29 października (Moody’s). W tym roku mieliśmy już trzy takie „ratingowe piątki”. 19 marca Fitch potwierdził polski rating i jego perspektywę (A-, stabilna). 2 kwietnia agencja S&P nie opublikowała nowego raportu dotyczącego polskiego ratingu. A 30 kwietnia Moody’s potwierdził rating Polski (A2, perspektywa stabilna).
Rating umarł
Co było cechą wspólną tych wszystkich informacji? Otóż to, że praktycznie nikogo one nie obchodziły! Ekonomiści „wiedzieli”, że żadnych zmian nie będzie i że nie ma sensu za bardzo wczytywać się w niuanse tych raportów. Zresztą sama treść agencyjnych komunikatów od lat prawie nie ulega zmianom. Sprawy komentować nie chciało się nawet politykom, jeśli pominąć rutynowe komunikaty z Ministerstwa Finansów.
Przeczytaj także
A przecież jeszcze kilka lat temu na wieści od „ratingowych Panów” w napięciu czekała cała Polska (no, może nie tak do końca cała). Ekonomiści i dziennikarze spędzali piątkowe wieczory z oczami wbitymi w monitory i w oczekiwaniu na pojawienie się komunikatu od Moody’s, Fitcha i zwłaszcza od S&P co kilka minut wciskali klawisz F5. Stało się to po tym, gdy w styczniu 2016 roku S&P odważyła się obniżyć polski rating. Było to pierwsze w historii III RP cięcie oceny wiarygodności kredytowej rządu.
Przeczytaj także
Sprawa szybko stała się polityczna i była instrumentalnie wykorzystywana zarówno przez opozycję, jak i obóz rządowy, wywołując niespotykany nigdy wcześniej (ani też nigdy później) rejwach w mediach. Na podobny ruch nie zdecydowały się pozostałe główne agencje. Sama S&P potrzebowała prawie trzech lat, aby przyznać się do błędu i przywrócić Polsce jej dawny rating. Od tamtej pory polskie ratingi w trzech głównych agencjach pozostają bez zmian. Systematycznie maleje za to zainteresowanie tym tematem. Można chyba nawet zaryzykować tezę, że po marcu 2020 roku spadło ono do zera i na tym poziomie pozostaje stabilne z niezmienną perspektywą.
Polska nie jest wyjątkiem
Ten brak zainteresowania ocenami wiarygodności kredytowej państw nie dotyczy jedynie Polski. Jest wręcz zdumiewające, że analitycy agencji ratingowych praktycznie w ogóle nie zareagowali na zapaść stanu finansów publicznych w wielu krajach świata. Przez poprzednie 10 lat dług publiczny Stanów Zjednoczonych uległ podwojeniu i wynosi już ponad 28,4 bilionów dolarów. Relacja długu publicznego do PKB w USA podniosła się z 96% do 108%. I nikt sobie nic z tego nie robi. Po tym, jak w sierpniu 2011 roku agencja S&P odważyła się pozbawić rząd Stanów Zjednoczonych elitarnego (bo najwyższego z możliwych) ratingu AAA, żadna inna z głównych agencji nie poszła w jej ślady.
Jeszcze lepiej widać to w Europie. Francja wciąż cieszy się ratingiem na poziomie AA (czyli tylko dwa „oczka” poniżej noty maksymalnej), mimo że relacja długu publicznego do PKB wystrzeliła w górę z 98% do 118%, a kraj nie ma przed sobą większych perspektyw rozwoju. Stabilny i stosunkowo wysoki pozostaje nawet rating Włoch (BBB w S&P), choć kraj zadłużony jest na 160% PKB i bez wsparcia Europejskiego Banku Centralnego byłby w zasadzie pewnym bankrutem. Cięć w kredytowych notach nie doświadczyła także Portugalia (137% długu w relacji do PKB) oraz Hiszpania (noty rzędu A przy 125% PKB długu publicznego).
Agencje chowają głowy w piach
Obecna sytuacja kontrastuje z poprzednim kryzysem finansowym. W latach 2007-08 agencje bezpardonowo cięły ratingi obligacjom hipotecznym i innym kredytowym wynalazkom typu CDO czy CLO. Ratowały w ten sposób resztki swej reputacji, po tym, jak wcześniej te same śmieciowe papiery potrafiły mieć ratingi AAA lub niewiele niższe. Za ten proceder S&P zapłaciła 1,5 mld dolarów kar na rzecz rządu USA i władz stanowych.
Nie obyło się też bez obniżek ratingów państwowych podczas kryzysu strefy euro w latach 2010-15. Nie mówimy tu tylko o faktycznie zbankrutowanej Grecji, która w agencji S&P zasłużyła nawet na kuriozalny rating SD (selective default – czyli selektywnej niewypłacalności) . Wysokie oceny wiarygodności kredytowej straciły wtedy Hiszpania, Francja, a nawet Austria oraz (choć tylko przejściowo) Holandia. Nawet Brytyjczycy musieli przełknąć upokorzenie, jakim było odebranie Zjednoczonemu Królestwu noty AAA. W reakcji unijni politycy nałożyli na agencje ratingowe"dyrektywę kagańcową", umożliwiając publikacje przeglądów ratingów suwerennych jedynie we wcześniej zapowiedzianych terminach i po zakończeniu sesji giełdowych. Stąd wzięły się te słynne piątkowe "wieczorki ratingowe".
A co teraz robią agencje? W zasadzie to nic. Po marcu 2020 roku żadna z dużych gospodarek nie doznała obniżki państwowego ratingu kredytowego. Gdzieniegdzie pojawiły się ostrzeżenia lub obniżenie perspektywy do negatywnej (np. Hiszpania, Wielka Brytania), ale to drobnostka, biorąc pod uwagę skalę pogorszenia się stanu finansów publicznych w Europie (i nie tylko tam).
Dlaczego nikt się nie martwi nadmiernym długiem?
Ten kryzys jest inny od tego, który wybuchł w roku 2007 (tak, to nie pomyłka). Gospodarka nie odczuwa załamania popytu, nie ma fali bankructw ani krachu na rynkach finansowych. Jest wręcz przeciwnie. Na rynkach akcji trwa hossa, konsumenci na pniu wykupują towary i usługi, a w sklepach zdarza się spotkać puste półki. Wielki biznes ma się świetnie i martwi się jedynie wydłużającymi się czasami dostaw i niedoborami komponentów i pracowników. Zamiast ryzyka deflacyjnej depresji mamy szalejącą inflację.
A to wszystko dlatego, że reakcja władz jest teraz kompletnie inna niż wtedy. Tamten kryzys wszystkich zaskoczył. Politycy i bankierzy centralni długo reagowali według starych wzorców. Ten kryzys został wywołany przez rządy, które zamknęły ludzi w domach i zabroniły im zarabiać. Ale też od razu miały gotową receptę w postaci potężnych transferów socjalnych, dopłat do utrzymania miejsc pracy i masowego bailoutu sektora dużych przedsiębiorstw. Wszystko to kosztem bezprecedensowego wzrostu zadłużenia publicznego.
Inaczej niż dekadę temu ten dług został natychmiastowo zmonetyzowany przez bankierów centralnych. Fed, EBC, Bank Anglii i nawet Narodowy Bank Polski po prostu wykreowały pieniądze potrzebne politykom na prowadzenie polityki lockdownów. Złamane zostało tabu, jakim przed rokiem 2008 było finansowanie wydatków państwa „dodrukiem” pieniądza przez bank centralny.
Była to całkowita zmiana reguł gry. Stało się jasne, że o niewypłacalnościach w sektorze rządowym nie może być już mowy, ponieważ bank centralny zawsze „dodrukuje” potrzebne politykom pieniądze. Najwyraźniej zrozumieli to także analitycy agencji ratingowych, których oceny zostały obojętne na drastyczne pogorszenie się parametrów fiskalnych. Pozostają tylko dwa pytania: po co nam w takim razie agencje ratingowe i ich oceny oraz jak mocno w ujęciu realnym spadnie wartość państwowego zadłużenia?
