Rok temu wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych wygrał Donald
Trump, obiecując „uczynienie Ameryki ponownie wielką”. Jednak na razie ma na koncie więcej zwrotów i niepowodzeń niż sukcesów. Jego wyborcy mogą odczuwać rozczarowanie, lecz świat finansów może być z Trumpa zadowolony.
Donald Trump podczas kampanii wyborczej skupiał się na trzech postulatach: renegocjacji traktatów handlowych, ograniczeniu imigracji i obniżce podatków. Osiągnięcia prezydenta na wszystkich tych polach są niewielkie, albo wręcz żadne. Projekt reformy podatkowej dopiero tydzień temu trafił pod obrady Kongresu i jeśli w ogóle wejdzie w życie to zapewne nieprędko i w mocno zmienionej formie. Antyimigranckie dekrety Trumpa natrafiły na opór w federalnych sądach, co skutecznie utrudniło prezydentowi ograniczenie napływu cudzoziemców. Ponadto nawet nie rozpoczęto przygotowań do budowy zapowiadanego w kampanii wyborczej muru na granicy z Meksykiem.


Wbrew obawom wielkiego biznesu Donald Trump (przynajmniej na razie) nie zdecydował się wypowiedzieć traktatu NAFTA, ustanawiającego strefę wolnego handlu pomiędzy USA, Kanadą i Meksykiem. Pod koniec sierpnia Trump zagroził jednak możliwością wycofania się z układu NAFTA, jeśli trwające próby renegocjacji tej umowy nie przyniosą satysfakcjonujących rezultatów. Za to niemal na „dzień dobry” Donald Trump wycofał Amerykę z traktatu TTP, czyli umowy o „wolnym handlu” pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a krajami Pacyfiku. Wstrzymane zostały także negocjacje nad analogiczną umową z Unią Europejską (TTIP). Dodatkowo Trump wycofał Stany Zjednoczone z paryskiego porozumienia klimatycznego, co szczególnie zirytowało wielu europejskich polityków.
Przeczytaj także
Kompletną klęską zakończyła się za to próba rozmontowania tzw. Obamacare – czyli kosztownego i przymusowego modelu ubezpieczeń zdrowotnych przeforsowanego przez administrację Baracka Obamy. Ustawa dwa razy upadła w Kongresie, w którym przecież Republikanie mają większość w obu izbach. Ani prezydentowi, ani liderom Partii Republikańskiej nie udało się zbudować zgody we własnych szeregach. Zamiast tego Biały Dom usiłuje obezwładnić Obamacare poprzez ograniczenie federalnych dotacji dla tego programu.
Zdradzone obietnice
O ile w kwestii podatków, imigracji czy polityki handlowej Trumpowi można zarzucić brak sukcesów, o tyle w kilku innych ważnych kwestiach republikanin jednoznacznie sprzeniewierzył się obietnicom z kampanii wyborczej. Rzecz jasna nie od dziś wiadomo, że politycy na ogół co innego mówią przed wyborami, a zupełnie co innego robią, gdy (jeśli) już zostaną wybrani. Ale w przypadku Trumpa lista politycznych wolt jest chyba nieco zbyt długa.
Po pierwsze, do „osuszania waszyngtońskiego” bagna Donald Trump delegował rasowe aligatory – kluczowe stanowiska w administracji zajęli byli pracownicy banku Goldman Sachs lub czołowi przedstawiciele establishmentu. Z ekipy prezydenta za to dość szybko wylecieli ludzie, którzy pracowali przy kampanii wyborczej i zapewnili mu poparcie wyborców o wyraziście prawicowych sympatiach.
Po drugie, Trump nie ogłosił Chin „manipulatorem walutowym”, choć odgrażał się, że zrobi tak jeszcze pierwszego dnia swej prezydentury. Generalnie dotychczasowa kurtuazja Donalda Trumpa wobec lidera chińskich komunistów Xi Jinpinga dla wielu może być sporym zaskoczeniem. Lub tylko przykrywką dla prawdziwych intencji gospodarza Białego Domu.
Po trzecie, Trump nie zdecydował się na deklarowany w kampanii izolacjonistyczny kurs w polityce zagranicznej. Choć podczas kampanii wyborczej krytykował militarne zaangażowanie Stanów Zjednoczonych na świecie, to teraz sam prze do wojny z Koreą Północną. Ponadto zaordynował zbombardowanie bazy syryjskich sił powietrznych oraz zwiększył liczebność amerykańskiego kontyngentu w Afganistanie. Do tego dochodzi coraz bardziej wrogie stanowisko wobec Iranu i poparcie dla porywczego następcy tronu w Arabii Saudyjskiej. Z pewnością nie jest to polityka izolacjonistyczna. I raczej trudno ją uznać za pokojową.
Po czwarte, prezydent Trump jednoznacznie poparł politykę niskich stóp procentowych, przeciwko której opowiadał się jako kandydat. „Muszę być z wami szczery – naprawdę lubię politykę niskich stóp procentowych” - powiedział prezydent Trump w wywiadzie dla „The Wall Street Journal”. Na potwierdzenie tych słów w listopadzie powołał Jerome’a Powella na stanowisko szefa Rezerwy Federalnej. W zgodnej opinii ekonomistów i inwestorów Powell zapewni kontynuację dotychczasowej, mocno ekspansywnej polityki monetarnej w Stanach Zjednoczonych. Zwolennicy zdrowego pieniądza i normalnych stóp procentowych musieli się poczuć mocno zawiedzeni lub wręcz zdradzeni. Raczej też nie ma co liczyć na sukces inicjatyw dążących do poddania Fedu kontroli Kongresu.
Po piąte, już po niespełna trzech miesiącach urzędowania Donald Trump wycofał się z polityki mocnego dolara. Uważam, że nasz dolar robi się zbyt mocny i częściowo jest to moja wina, ponieważ ludzie pokładają we mnie zaufanie. Ale to nas boli i ostatecznie nas zaboli” – zadeklarował prezydent USA. Uważam za bardzo prawdopodobne, że ta wypowiedź definitywnie zakończyła kilkuletni trend aprecjacji dolara wobec pozostałych głównych walut.
Ta deklaracja była kompletnym zaskoczeniem dla świata finansów. Analitycy, ekonomiści i finansiści od kilku miesięcy powtarzali, że reflacyjna polityka Trumpa (wyższe wydatki, niższe podatki i większy deficyt) skutkować będą wyższą inflacją, szybszym wzrostem PKB i wyższymi stopami procentowymi, co miało umacniać amerykańską walutę.
Po szóste, wciąż nie ruszyły szumnie zapowiadane inwestycje infrastrukturalne, które miały „pobudzić” amerykańską gospodarkę. I nie chodzi tu o plany budowy muru na meksykańskiej granicy, lecz o zakrojony na bilion dolarów plan remontów dróg, mostów i lotnisk.
Po siódme, prezydent Trump wycofał się z krytyki NATO. „Mówiłem, że jest przestarzałe. Ale już nie jest przestarzałe” – powiedział amerykański prezydent w myśl zasady, iż „tylko krowa nie zmienia poglądów”.
Po ósme, polityka Trumpa okazała się wyraźnie antyrosyjska. W sierpniu prezydent podpisał ustawę wprowadzającą sankcje wobec Rosji, Iranu i Korei Północnej. Jeśli nawet prawdą jest, że po wyborze Trumpa na Kremlu strzeliły korki od szampanów, to włodarze Rosji musieli przeżyć spore rozczarowanie.
Do powyższej listy możemy jeszcze dodać kłopoty budżetowe – dopiero pod koniec października udało się uchwalić „regularną” ustawę budżetową. Wciąż odwlekana jest za to kwestia oficjalnego podniesienia limitu zadłużenia – we wrześniu został on po raz kolejny zawieszony na kolejne miesiące. Przez ponad pół roku nad Waszyngtonem wisiała groźba „zamknięcia rządu”, ponieważ Departament Skarbu nie mógł zaciągać nowych długów, a w kasie państwa regularnie pojawia się deficyt liczony w setkach miliardów dolarów.
Prezydent na jedną kadencję?
Trzeba też uczciwe przyznać, że Trumpowi przyszło działać w bardzo trudnych warunkach. W Ameryce trwa kampania zdyskredytowania prezydenta. Wysuwane są mocno naciągane teorie o rzekomo decydującej roli Rosji w zeszłorocznych wyborach. Teoretycznie nad Trumpem cały czas wisi groźba impeachmentu. Nie wiadomo, kto go nie znosi bardziej: demokraci czy kierownictwo republikanów.
Do tego dochodzi problem ogromnego długu publicznego, zbliżającego się do 20,5 biliona dolarów. To ogranicza Trumpowi pole manewru w polityce gospodarczej. Tym bardziej, że kwestia podniesienia limitu zadłużenia nadal pozostaje nierozstrzygnięta.
W mojej ocenie Donald Trump wciąż ma szanse pozytywnie zapisać się w historii USA. Jeśli uda mu się przepchnąć przez Kongres główne punkty reformy podatkowej (obniżkę CIT-u do 20 proc.), to istotnie wesprze wzrost gospodarczy. Może nie na tyle, aby „znów uczynić Amerykę wielką”, ale na tyle by uniknąć bardzo bolesnej recesji po latach monetarnego szaleństwa w wykonaniu Rezerwy Federalnej. Tyle że może to od Trumpa wymagać poświęcenia szans na drugą kadencję. Prezydent USA celujący w tylko jedną kadencję byłby naprawdę niebezpieczny dla obecnego układu.