W sektorze metali szlachetnych wakacyjna flauta trwa w najlepsze. Złoto i srebro nie reagują na wysoką inflację i głęboko ujemne realne stopy procentowe. Zamiast oczekiwanych zysków srebro, pallad i platyna tylko pogłębiają straty.


Po wiosennym szoku latem 2021 roku inflacja cenowa ustabilizowała się na poziomach niewidzianych od lat. W Stanach Zjednoczonych roczna dynamika oficjalnego wskaźnika CPI obniżyła się z 5,4% do raptem 5,3%. W Wielkiej Brytanii przekroczyła ona 3% i sięgnęła najwyższego poziomu od 9 lat. Nawet w Niemczech ceny koszyka dóbr konsumpcyjnych rosną w tempie niemal 4%, a w całej strefie euro inflacja HICP w wysokości 3% jest najwyższa od 2008 roku. W Polsce GUS oszacował sierpniową inflację CPI na 5,5% - czyli najwyżej od 20 lat.
Równocześnie wszystkie największe banki centralne na Zachodzie (oraz w Japonii) utrzymują krótkoterminowe stopy procentowe w pobliżu zera lub nawet poniżej. Bardzo niskie (i nierzadko ujemne) pozostają także rentowności długoterminowych obligacji skarbowych. W takich warunkach złoto czy srebro traktowane jako zabezpieczenie antyinflacyjne powinny bujać w stratosferze.
Ale tak nie jest. Co więcej, sektor metali szlachetnych praktycznie jako jedyna część rynku finansowego pozostaje w letargu. Giełdowe indeksy biją historyczne szczyty już nawet w Polsce. Ceny nieruchomości mieszkaniowych prawie na całym świecie rosną jak podczas bańki sprzed 15 lat. Cenowe szaleństwo trwa też w wielu częściach rynku surowcowego, gdzie ceny aluminium czy węgla wspięły się na poziomy nienotowane od przeszło dekady.
Słaby jak metal szlachetny
Na tym tle metale szlachetne wypadają po prostu fatalnie. Dolarowe notowania kontraktów terminowych na złoto od początku roku obniżyły się o ponad 5%. Wydaje się, że złoto w marcu wyszło z długiej korekty zeszłorocznych zwyżek (spadając z 2077,5 USD do 1675 USD/oz.) tylko po to, aby później utkwić w jeszcze bardziej męczącym trendzie bocznym. Od kwietnia kurs królewskiego metalu oscyluje w strefie 1700-1900USD/oz., przy czym od trzech miesięcy przez większość czasu nie odrywa się znacząco od środka tego przedziału.
Same rozczarowania przynosi srebro, które przecież miało być rynkowym hitem A.D. 2021. Na biały metal wskazywał nie tylko skokowy wzrost inflacji jak również wzrost zapotrzebowania w przemyśle oraz zorganizowana oddolnie akcja „wyciskania” dużych spekulantów z krótkich pozycji na rynku terminowym. Jak na razie niewiele z tego wyszło, a dolarowe ceny srebra powróciły do poziomów z ubiegłej jesieni, jak dotąd w tym roku przynosząc niemal 10-procentową (dolarową) stratę.
A co dopiero mają powiedzieć entuzjaści palladu – lidera metali szlachetnych w poprzednich 5 latach? Jeszcze w marcu notowania tego surowca biły absolutne (i nawet nieco niewiarygodne) rekordy w strefie 3 000 USD za uncję. Teraz za biały metal płacą niespełna 2 000 USD/oz. – czyli już blisko o 20% mniej niż na początku roku. Zawiodła także platyna. Królowa metali szlachetnych jeszcze zimą spisywała się świetnie, podwajając swą cenę względem covidowego dołka i opuszczając trwający blisko 10 lat (!) trend spadkowy. Póki co na tym się jednak skończyło i notowania platyny ponownie spadły poniżej tysiąca dolarów za uncję.
Co tu jest grane?
Ta słabość metali szlachetnych może mieć wiele źródeł. Po pierwsze, chodzi o tzw. sentyment. Metale szlachetne miały swoje wielkie chwile w czasie covidowego załamania. Strach w połączeniu z bilionami dolarów (i euro) kreowanych bez opamiętania przez rządy i banki centralne sprzyjał inwestowaniu w złoto. Ale już gospodarcze odrodzenie i wybuch optymizmu, jaki towarzyszy nam od listopada 2020, już nie zachęca ludzi do masowego gromadzenia „twardych” aktywów. Główny strumień spekulacyjnego kapitału od miesięcy idzie w akcje, nieruchomości, surowce przemysłowe oraz kryptowaluty. Są to teraz (ale do czasu!) po prostu modniejsze tematy inwestycyjne.
Po drugie, pomimo inwestycyjno-medialnej gorączki inflacyjnej prawdziwy głos rynku od kilku miesięcy mówi nam, że uważa obecny wyskok inflacji za przejściowy. Czyli zgadzałoby się to z propagandą głoszoną przez bankierów centralnych. Wystarczy spojrzeć na śmiesznie niskie rentowności obligacji skarbowych (a także korporacyjnych) czy radośnie rosnący (choć mocno przewartościowany) rynek akcji – tak nie zachowują się inwestorzy przerażeni widmem galopującej inflacji. Możliwe więc, że rok 2022 faktycznie przyniesie trendy dezinflacyjne – nawet jeśli okażą się one krótkotrwałe.
Po trzecie, inwestorzy dobrze wiedzą, że inflacyjnego paliwa w postaci covidowych stymulantów może nie starczyć na zbyt długo. We wrześniu wygasną ostatnie transfery socjalne zawarte w dwubilionowym „pakiecie Bidena”. Amerykanie będą musieli albo przyciąć wydatki, albo wrócić do pracy. Spekuluje się także, że jeszcze tej jesieni Rezerwa Federalna może rozpocząć ograniczanie programu skupu obligacji (tzw. tapering). A to będzie oznaczało przykręcenie kurka z dolarami, które w kwocie 120 mld USD miesięcznie zalewają rynki finansowe. To wszystko są czynniki anty-inflacyjne i raczej niesprzyjające utrzymaniu hossy na rynkach. Rykoszetem mogą oberwać także metale szlachetne, w ramach przejścia cyklu koniunkturalnego do fazy dezinflacyjnego spowolnienia.
I wreszcie po czwarte, na rynkach metali szlachetnych nigdy do końca nie możemy wykluczyć kwestii manipulacji dokonywanych przez dużych graczy. Co bardziej „spiskowe” teorie głoszą, że do końca roku tzw. banki bulionowe mogą grać na spadek cen złota i srebra, aby w ten sposób łatwiej zamknąć gigantyczne krótkie pozycje przed wejściem w życie nowych reguł bazylejskich. Więcej na ten temat można przeczytać w artykule zatytułowanym „Złoto, banki i Bazylea III”.
Złoto na długi termin
Póki co są to jednak czyste dywagacje. Nikt nie zna przyszłości i nie potrafi trafnie wskazywać, w którą stronę pójdzie rynek. To, co może zrobić inwestor, to dostosować swój portfel do zmiennych warunków rynkowych. Patrząc w długim terminie złoto znajduje się w trendzie wzrostowym i w perspektywie kolejnych 20-30 lat jest bardzo prawdopodobne, że będzie zyskiwać względem regularnie tracących na sile nabywczych walut fiducjarnych.


Trend ten znakomicie widać na polskim rynku. Ćwierć wieku temu uncja złota była do kupienia za niespełna tysiąc nowych polskich złotych. Do wybuchu globalnego kryzysu walutowego w 2007 roku cena złota w Polsce nie przekraczała 2 000 zł/oz. Niemal równo dekadę temu notowania królewskiego metalu osiągnęły szczyt tuż poniżej 6 000 zł/oz. Poziom ten został przekroczony dopiero pod koniec 2019 roku, a covidowa fala wyniosła wycenę złota do przeszło 7,5 tys. złotych. W tym roku ceny kruszcu wahają się w przedziale 6,5-7,0 tys. zł, do czasu do czasu dostarczając okazji do akumulacji dla długoterminowego inwestora.