Nowe władze Grecji rozpoczęły „grę w cykora” z europejskimi kredytodawcami. Ateny i Europa pod wodzą Berlina znalazły się na kursie kolizyjnym, co potencjalnie grozi rozpadem strefy euro i być może także końcem Unii Europejskiej w jej dotychczasowym kształcie.


„Gra w cykora” polega na tym, że dwie osoby wsiadają do samochodów i z dużą prędkością jadą wprost na siebie. Ten, kto pierwszy zjedzie z kursu kolizyjnego, zostaje „cykorem”. Ratuje życie, ale traci prestiż. Jeśli obaj kierowcy nie ustąpią, zginą, co można uznać za „remis”.
Cipras kontra reszta strefy euro
Po pięciu latach „ratowania” Grecji dług tego kraju w relacji do PKB jest o połowę większy niż był wiosną 2010 roku. Kraj jest zadłużony na 315 mld euro (ok. 175% PKB). Jest to dług nie do spłacenia, czego chyba już wszyscy mają pełną świadomość. Zmieniły się dwie rzeczy. Po pierwsze, greckie wierzytelności zmieniły właściciela. Dług Hellady nie leży już w bilansach banków francuskich i niemieckich, lecz obciąża hipotekę MFW, EBC i – przede wszystkim – EFSF i ESM, czyli europejskich wehikułów stworzonych do finansowania eurobankrutów. Koszty niewypłacalności Grecji spadłyby więc głównie na europejskich podatników: Niemców, Francuzów, Włochów czy Hiszpanów. Nastąpiło zatem uspołecznienie strat prywatnych banków.
Po drugie, Grecy stracili cierpliwość i nie dadzą się nabrać na następny „pakiet ratunkowy”. Dlatego w styczniowych wyborach wybrali skrajnych lewicowców z Syrizy, którzy konsekwentnie sprzeciwiają się polityce „oszczędności” budżetowych i reform gospodarczych narzucanych przez tzw. trojkę (czyli technokratów reprezentujących MFW, EBC i KE). Choć brzmi to kuriozalnie, to właśnie lewacy z Syrizy jako jedyna siła polityczna w Grecji, przedstawiła trafną diagnozę sytuacji. Nawet jeśli proponuje truciznę zamiast lekarstwa.
Aleksis Cipras - lider Syrizy i nowy premier Grecji – odmówił współpracy z przedstawicielami trojki, zrywając współpracę z zagranicznymi kredytodawcami. Cipras domaga się renegocjacji warunków pożyczki, jakie jego kraj otrzymał od państw strefy euro i MFW. Chodzi o niebagatelną kwotę 240 miliardów euro. Ponadto nowy rząd Grecji odrzuca politykę oszczędności budżetowych wymuszoną przez trojkę.
Czar Warufakisa...
Odpowiedzialny za „stronę techniczną” greckiej polityki jest minister finansów Janis Warufakis, który od kilkunastu dni objeżdża Europę, spotykając się z najważniejszymi urzędnikami w strefie euro. Warufakis zapewnia, że Grecja spłaci swój dług i że jego kraj „już nigdy więcej” nie przedstawi deficytowego budżetu.
W zamian za rezygnację z żądań redukcji zadłużenia Warufakis proponuje tak naprawdę niewypłacalność Grecji, ukrytą pod płaszczykiem renegocjacji warunków pożyczki. Grecy chcą, aby dotychczasowy dług zamienić na obligacje bez określonego terminu wykupu, których oprocentowanie byłoby uzależnione od wzrostu gospodarczego. Mówiąc wprost: nigdy nie oddaliby pożyczonych euro (przynajmniej przy obecnej sile nabywczej europejskiego pieniądza) i przestaliby płacić odsetki, obecnie szacowane na 4,3% greckiego PKB. Znając greckie skłonności do fałszowania statystyk można być pewnym, że przez następne 30 lat kraj Peryklesa nie wykazałby wzrostu PKB.
...i rozrzutność Ciprasa
O ile działalność ministra Warufakisa nakierowana jest na zagranicznych wierzycieli, o tyle wypowiedzi premiera Ciprasa obliczone są na krajową publikę. Lider Syrizy obiecuje wyborcom podwyżkę płacy minimalnej (do 751 euro w przyszłym roku), przywrócenie wysokiej kwoty wolnej od podatku (12 tys. euro), zwiększenie zatrudnienia w sektorze publicznym oraz wstrzymanie, i tak ślimaczącej się, prywatyzacji. Czyli odwrócenie większości reform wymuszonych przez trojkę.
„Nie będziemy negocjować historii i godności naszego ludu” – patetycznie mówi Cipras. Tyle, że greckiemu rządowi pieniądze skończą się już pod koniec lutego. Tyle czasu mają Ateny, aby wynegocjować od krajów strefy euro (czytaj: Niemiec) nowe pożyczki, zwane eufemistycznie „kredytowaniem pomostowym”. Cipras zapewnia, że jego rząd nie poprosi o przedłużenie „programu ratunkowego” (bailout). Skąd weźmie pieniądze na funkcjonowanie państwa i nowe obietnice, tego oczywiście nie mówi.
Unia udaje, że gra twardo
Ale tym razem europejscy politycy twierdzą, że nie ustąpią. I wywierają coraz silniejszą presję. Europejski Bank Centralny (jeden z wierzycieli Grecji) odmówił uznawania greckich obligacji jako zabezpieczenia nisko oprocentowanych pożyczek dla banków, ale zgodził się, by potrzeby instytucji finansowych pokrył bank centralny Grecji. Przed weekendem szabelką pomachał szef Eurogrupy Jeroen Dijsselbloem zarzekając się, że Grecja nie dostanie nowych pożyczek, dopóki nie powróci do współpracy z trojką.
Sytuacja jest więc patowa, obie strony zmierzają do konfrontacji, a czas się kończy. Co się stanie, jeśli do 16 lutego Ateny nie przedstawią programu reform, który uzyskałby aprobatę Eurogrupy? Co będzie, gdy EBC nie zgodzi się przedłużyć zapadalności posiadanych obligacji, a Grecja nie dostanie pieniędzy na ich spłatę? Wówczas nastąpi ogłoszenie niewypłacalności przez pierwszy kraj strefy euro.
Teoretycznie taki krok nie powinien nieść za sobą żadnych poważnych konsekwencji. Tak samo, jak na wiarygodność kredytową Stanów Zjednoczonych nie wpływa bankructwo jednego ze stanów, tak samo na strefę euro nie powinna mieć wpływu niewypłacalność Grecji. Traktat z Maastricht ustanawiający unię walutową opierał się na zasadzie „no bailout”. Unijna „pomoc” dla Grecji, Portugalii i Irlandii była jawnym pogwałceniem zasad konstytuujących UE.
Dwa martwe kurczaki
Póki co wszystkie scenariusze są jeszcze możliwe. „Stchórzyć” (ang. chicken) mogą Grecy, godząc się na utrzymanie unijnego protektoratu w zamian za (względnie) tanie pożyczki. Aby Cipras zachował twarz, Niemcy mogą zgodzić się na pewne ustępstwa i mniej poniżającą kontrolę greckich finansów. Ustąpić mogą też europejscy politycy wystraszeni nieprzewidywalnymi konsekwencjami niewypłacalności Grecji i przyznać Atenom kolejnych kilka miliardów euro, odwlekając rozwiązanie problemu o rok. Przecież kanclerz Merkel nie chciałaby przejść do historii jako grabarz euro.
Istnieje jednak wysokie prawdopodobieństwo (moim zdaniem większe niż 50% i z każdym dniem rosnące), że żadna ze stron nie ustąpi i że ustąpić w ogóle nie zamierza. Rezultatem byłaby niewypłacalność Grecji, olbrzymie straty w EBC, a rządy krajów strefy euro musiałby się wytłumaczyć podatnikom z przepuszczenia ich pieniędzy. Grecja zostałaby bez pieniędzy, co zapewne skłoniłoby ją do opuszczenia strefy euro i powrotu do drachmy. Przy pomocy nowej waluty drukowanej bez oporu Cipras mógłby spełnić każdą obietnicę wyborczą, choć realnie dochody i majątki Greków zostałyby zdziesiątkowane. Dla władz Portugalii, Hiszpanii czy Włoch byłoby to ostrzeżenie, że lepiej się nie wychylać i słuchać poleceń Berlina.
Tyle, że w dłuższej perspektywie pozbawiona ciężaru zadłużenia, Grecja dzięki dewaluacji waluty odzyskałaby konkurencyjność (wszystko nagle stałoby się znacznie tańsze, w tym przede wszystkim praca) i po krótkotrwałym załamaniu kraj wyszedłby na prostą, a gospodarka oferować nowe miejsca pracy. Mógłby to być zaraźliwy przykład dla pozostałych PIGS (już bez „G”), aby opuścić unię walutową, poprzez dewaluację i inflację pozbyć się długów i odzyskać konkurencyjność. Oznaczałoby to koniec strefy euro, jaką znamy, i być może także kres Unii Europejskiej jako bytu przejmującego kolejne uprawnienia państw narodowych.