

Nigdy wcześniej kredyt w Polsce nie był tak tani przez tak długi czas. To pokłosie decyzji poprzedniej Rady Polityki Pieniężnej. Obecna Rada poszła krok dalej i obiecuje utrzymanie kredytowej nirwany nawet do końca 2020 roku.
W Polsce – jak w prawie wszystkich krajach Europy – banki centralne mają decydujący wpływ na oprocentowanie kredytów i lokat bankowych. O cenie pieniądza decydują państwowe instytucje kierowane przez politycznie nominowanych decydentów. Formalnie rzecz jasna niezależnych od rządu i partii oraz cechujących się wybitną wiedzą ekonomiczną i nieposzlakowaną opinią. Tyle teorii.
Decyzje podejmowane przez wszelakie komitety monetarne nie podlegają zaskarżeniu i wyznaczają cenę pieniądza korzystając z monopolu, jaki na tym polu ma bank centralny. Rada Polityki Pieniężnej – podobnie jak inne tego typu gremia – za swoje decyzje odpowiada jedynie przed Bogiem i Historią.


Cztery lata temu – a dokładnie 4 marca 2015 roku – RPP jeszcze w poprzednim składzie zdecydowała się obniżyć stopę referencyjną Narodowego Banku Polskiego aż o 50 punktów bazowych, do rekordowo niskiego poziomu 1,50%. Jedynym oficjalnym uzasadnieniem takiego posunięcia była statystyczna deflacja cenowa wywołana drastyczną przeceną ropy naftowej na rynkach światowych oraz spadkiem cen nieprzetworzonej żywności będącej efektem rosyjskiego embarga. Co ciekawe, gdy notowania ropy idą w górę, decydenci w RPP zwykli uważać to za czynnik niezależny od nich i na który nie warto reagować podwyżką stóp procentowych.
Zbyt niskie stopy = represja finansowa
W marcu 2015 roku uważałem , że Rada popełniła błąd, ścinając cenę pieniądza tak nisko. I zdania nie zmieniłem. Zresztą interesujące jest, że stopę procentową na poziomie 1,50% monetarni dyktatorzy uważali za właściwą zarówno przy delikatnej deflacji cenowej (rzędu -1% na wskaźniku CPI), jak i przy inflacji CPI równej celowi inflacyjnemu (2,5%). Najwyraźniej polskie stopy procentowe choć niezmienne, pozostają uniwersalne i adekwatne do każdej sytuacji.


Cztery lata temu rynek postrzegał tak niski poziom stóp w NBP za rozwiązanie „awaryjne” i raczej tymczasowe. Przez kolejne lata co roku spekulowano o podniesieniu kosztów kredytu. Co roku mówiono, że za rok stopy pójdą w górę. Ale RPP pod wodzą Adama Glapińskiego pozostawała głucha na argumenty przemawiające za wyższymi stopami. Sam prezes Glapiński wielokrotnie powtarzał, że podwyżek nie chce i że do roku 2020 (albo jeszcze dłużej) nie zanosi się na zaostrzenie polityki monetarnej. Wtórowali mu w tym inni, jeszcze bardziej „gołębi” członkowie Rady. Niektórzy z nich jeszcze niedawno domagali się wręcz obniżenia stóp procentowych.


Ponieważ RPP przespała dogodny moment do wyrównania stóp procentowych (jaki w mojej ocenie pojawił się pod koniec 2016 roku) i przez wiele miesięcy tolerowała rosnącą inflację cenową, do Polski zawitała represja finansowa. Objawia się ona tym, że bank centralny utrzymuje nominalne stopy procentowe poniżej poziomu inflacji cenowej (CPI). W rezultacie realna stopa procentowa staje się ujemna. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia od stycznia 2017 do października 2018. W otoczeniu realnie ujemnych stóp procentowych posiadacze oszczędności muszą albo zaakceptować realną utratę ich siły nabywczej (np. na lokatach bankowych czy obligacjach skarbowych), albo podjąć niechciane ryzyko na rynku kapitałowym czy w nieruchomościach.
Jednym ze skutków utrzymywania rekordowo długo rekordowo niskich stóp procentowych był skokowy wzrost popularności obligacji korporacyjnych wśród ludzi, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z tego typu instrumentami. Tysiące „ciułaczy”’ zostało ubranych w ryzykowne papiery, które sprzedawcy prezentowali jako substytut lokaty bankowej. Najbardziej jaskrawym przypadkiem tego procederu była afera GetBacku. Idę o zakład, że nie miałaby ona tak szerokiego zasięgu, gdyby stopy procentowe w NBP zostały ustalone na bardziej sensownym (czytaj: wyższym) poziomie. To samo dotyczy wybuchu popularności ofert typu „gwarantowane 7%” na wynajmie nieruchomości. Tylko że tu negatywne skutki są jeszcze przed nami.
Boom w nieruchomościach
Ultratani kredyt z pełną mocą objawił się w najbardziej oczywisty miejscu – w sektorze nieruchomości mieszkaniowych. W 2018 roku wartość nowo udzielonych kredytów mieszkaniowych (równie powszechnie co błędnie nazywanych „hipotecznymi”) niemal wyrównała niechlubny rekord z czasów kredytowej bańki 2007-08. Przez 12 miesięcy przybyło 212,6 tys. kredytowych niewolników, którzy tylko w zeszłym roku zadłużyli się na 53,85 mld złotych i pomogli kreować boom w budownictwie mieszkaniowym.
To przerażająca statystyka. Zwłaszcza że wielu z tych ludzi to „kredytowi kamikaze”. Czyli osoby biorące kredyty oparte o zmienne oprocentowanie, na granicy zdolności kredytowej przy rekordowo niskich stopach, wysokim LtV i na bardzo długi termin (25 lat i więcej). Za sprawą zaniżonych stóp procentowych dziesiątki (a może i setki) tysięcy Polaków kupiło przewartościowaną nieruchomość, na którą po prostu ich nie stać.
Przeczytaj także
Równocześnie tani kredyt, który rzekomo miał „pobudzić gospodarkę”, jakoś nie był w stanie pobudzić inwestycji. Zwłaszcza tych najbardziej produktywnych, realizowanych przez prywatny polski biznes. W tym cyklu koniunkturalnym dynamika inwestycji w porywach sięgnęła 8,8% rdr, czyli poniżej szczytów z poprzednich cykli (w 2011 i 2014). Tani i łatwo dostępny kredyt niezbyt przełożył się na zwiększenie możliwości produkcyjnych polskiej gospodarki. Idę o zakład, że stopy nieco wyższe (rzędu 3-4%) nie zaszkodziłyby inwestycjom.
Kredytowe dopalacze
Mogłyby za to obniżyć kredytowane wydatki konsumpcyjne. Przez niemal cztery lata (ostatnie dostępne dane dotyczą grudnia 2018) obowiązywania rekordowo niskich stóp procentowych zadłużenie z tytułu kredytów konsumpcyjnych zwiększyło się o 38,2 mld zł. Długi przedsiębiorstw zaciągnięte na inwestycje w tym samym czasie wzrosły o 26,9 mld zł. Natomiast zadłużenie z tytułu kredytów mieszkaniowych w PLN zwiększyło się aż o 96,3 mld zł. Sprowadzając rzecz do wspólnego mianownika, powiedzielibyśmy, że kredyt konsumpcyjny zwiększył się o 33%, inwestycyjny o 30%, a mieszkaniowy o 52%. Zatem to właśnie sektor nieruchomości był głównym beneficjentem ekspansywnej polityki pieniężnej.


Obrońcy niskich stóp w NBP mogą wysunąć argument, że nasza Rada nie chciała „kopać się z koniem”. Owym koniem jest Europejski Bank Centralny, który obniżył stopę depozytową poniżej zera i uruchomił skup obligacji skarbowych państw strefy euro. W ten sposób EBC sprowadził nawet długoterminowe stopy procentowe poniżej lub w okolice zera, umożliwiając radosne zadłużanie się rządom Włoch czy Hiszpanii. Zatem reakcja RPP z marca 2015 stanowiła odpowiedź na posunięcia EBC i mogła mieć na celu uniknięcie nadmiernej aprecjacji złotego.
Argument to o tyle chybiony, że złotemu żadna aprecjacja raczej nie groziła. Polska waluta od lata 2011 roku wykazywała słabość względem euro nawet pomimo faktu, że stopy procentowe w NBP były zdecydowanie wyższe niż w EBC. Ścięcie stopy referencyjnej nie pomogło złotemu. Cztery lata temu euro kosztowało ok. 4,15 zł. Wkrótce potem kurs EUR/PLN chwilowo obniżył się nawet w okolice 4,00 zł, ale później zaczął rosnąć. Aż do teraz złoty nie odzyskał siły. Po sierpniu 2015 kurs euro ani razu nie zszedł poniżej poziomu z dnia ostatniego cięcia stóp procentowych w NBP.
Rzecz jasna polska waluta pozostaje słaba nie tylko z powodu ekspansywnej polityki monetarnej. Ale utrzymywanie tak niskich stóp procentowych z pewnością nie wspiera złotego i tym samym przyczynia się do podniesienia kosztów utrzymania polskich rodzin i stanowi jedną z zachęt do emigracji zarobkowej.
Cztery lata i co dalej?
Moim zdaniem czas na „podręcznikową” podwyżkę stóp procentowych w Polsce już minął. Stopy należało znormalizować na fali ożywienia gospodarczego i powrotu inflacji pod koniec 2016 roku. Wtedy Rada miałaby komfortowe pole manewru w obliczu trwającego od kilku miesięcy spowolnienia gospodarczego.
Teraz sytuacja znacznie się skomplikowała. Wzrost gospodarczy słabnie i tendencja ta jeszcze może się nasilić za sprawą kłopotów naszych głównych partnerów handlowych (zwłaszcza Niemiec). Równocześnie obserwowany od kilku miesięcy trend dezinflacyjny (przynajmniej na podstawie gusowskiego wskaźnika CPI) wcale nie musi się utrzymać. Większość prognoz zakłada wzrost inflacji cenowej w 2019 i 2020 roku. Może się więc okazać, że RPP będzie zmuszona podnieść stopy procentowe w warunkach spowolnienia gospodarczego lub wręcz recesji i wtedy mocno zaszkodzi koniunkturze gospodarczej. Ale tak to już jest, gdy krótkoterminowe korzyści ekonomiczno-polityczne przedkłada się nad długoterminowe skutki prowadzonej polityki.
