Wszyscy żyjący tu ludzie zmieściliby się w jednym niewielkim miasteczku, bo jest ich mniej niż owiec. W takiej społeczności trzymają się razem i zakładają rodziny, co czasami rodzi negatywne konsekwencje genetyczne. Okoliczności przyrody piękne, ale ceny w sklepach zabójcze. No i trudno upolować wafelka Prince Polo.


O Wyspach Owczych, gdzie żyje całkiem pokaźna grupa Polaków, w rozmowie z Malwiną Wrotniak opowiada mieszkająca tam Kinga Eysturland.
Podobno utknęła tu Pani w drodze na Islandię?
Kinga Eysturland: Tak, może nie dosłownie, ale rzeczywiście nigdy nie myślałam poważnie o przeprowadzce na Wyspy Owcze. Za to już będąc małą dziewczynką marzyłam o zamieszkaniu na Islandii i to było takie marzenie życia, które w dużej mierze sterowało moimi wyborami życiowymi, zaś kiedy w życiu było mi ciężko, sama myśl o Islandii dodawała mi otuchy i nadziei, że kiedyś wszystkie trudności miną, a ja będę mogła spokojnie przenieść się na północ tego kraju.


Jak widać, niestety na marzeniach się skończyło, chociaż zawsze z uśmiechem powtarzam, że Wyspy Owcze to taka podróbka Islandii, więc poniekąd mam, co chciałam.
Wystarczyłoby włączyć kilka teledysków Sigur Rós, żeby odpowiedzieć na pytanie: dlaczego właśnie ta część Europy? Trochę takie - przepraszam - odludzie kontynentu.
Powód zainteresowania samą Islandią był bardzo prozaiczny, żeby nie powiedzieć idiotyczny... Jako mała dziewczynka dostałam w prezencie wielką encyklopedię Larousse’a, w której opisane były wszystkie kraje świata, z wyszczególnionymi danymi na ich temat, zaś przy każdym kraju widniała jego flaga. Kiedy zobaczyłam flagę Islandii, pomyślałam z zachwytem, że to musi być wspaniały kraj, ponieważ ma naprawdę przepiękną flagę – taką elegancką i o zdecydowanych kolorach.
Tym oto sposobem wizerunek flagi zachęcił mnie do przeczytania całej sekcji encyklopedycznej dotyczącej Islandii, a to, co tam znalazłam wydało mi się tak odmienne od polskiej rzeczywistości, że zaczęłam obsesyjnie wręcz interesować się wyspą. Był nawet moment, w którym znałam na pamięć wszystkie nazwy większych i mniejszych miejscowości na Islandii. Do tej pory mam wielkie segregatory, do których wklejałam wycinki z gazet dotyczące Islandii – ta kolekcja to ogromna skarbnica wiedzy, szczególnie że powstała w czasach przedinternetowych.


Co ciekawe, moje marzenie wyjazdu tam spełniło się dopiero w zeszłym roku! Tak, ponad 20 lat czekałam, żeby odwiedzić Islandię! Na szczęście islandzka rzeczywistość nie zawiodła, chociaż zdałam sobie sprawę, że na realizację planu mojej „islandzkiej emigracji” jest już chyba za późno... a zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zadowolić się Wyspami Owczymi.
Mieszka Pani w Klaksvik. Niby drugie wielkością miasto na Wyspach, ale słowo miasto każe Pani brać w cudzysłów. Jest zbyt przaśnie, swojsko, inaczej niż w warunkach, do których przywykliśmy w środku Europy?
Klaksvik to chyba jedyna wioska na świecie, która nazywana jest miastem. Na dzień dzisiejszy mieszka tu ok. 4600 mieszkańców. Jest to o tyle interesujące, że do 2006 roku (do czasu ukończenia budowy podwodnego tunelu łączącego Klaksvik z wyspą Eysturoy) miejsce to było w dużym stopniu odizolowane od reszty archipelagu, więc już sam fakt, że na północy Wysp Owczych wyrosło tak duże miasteczko, jest imponujący.
Co ciekawe, to właśnie tutaj bije serce przemysłu rybnego, zaś mieszkańcy słyną z aktywnych działań na rzecz inicjatyw lokalnych, śmiesznego akcentu, religijności i zamiłowania do plotek. Bynajmniej nie jest tu przaśnie. Powiedziałabym raczej, że trochę nierzeczywiście, bajkowo – to taka Narnia, do której dostać można się nie przez drzwi szafy, ale podmorski tunel. Uważam, że Klaksvik to jedno z najpiękniejszych i najładniej położonych miasteczek na Wyspach Owczych – otoczony wysokimi górami, z kolorowymi domkami rozsianymi dookoła wybrzeża.
Pokaż Tam mieszkam na większej mapie
Mieszkanie tutaj to komfort jak na farerskie warunki, gdyż na miejscu jest wszystko, czego potrzeba do życia – dobrze wyposażony szpital, 4 supermarkety, 2 piekarnie, 1 pokaźnych rozmiarów sklep budowlany, sporo sklepów z odzieżą i wyposażeniem domu, księgarnia, biuro podróży, banki, basen, poczta, biblioteka, posterunek policji, kino, 2 galerie sztuki, a także lumpeks i kilka sklepów z wełną i akcesoriami do robienia na drutach. Oczywiście tak, jak w większości farerskich wsi, nie może zabraknąć stadionu, a miejscowa drużyna całkiem nieźle radzi sobie w rozgrywkach ligi farerskiej.
Podobno ludzi na Wyspach jest mniej niż… owiec. Farerczycy muszą być więc mistrzami w wykorzystywaniu tego, co mają z tych zwierząt.
To prawda, na Wyspach Owczych jest ponad 70 tysięcy owiec i co ciekawe, jest to ZA MAŁO, by wyżywić miejscową populację! W tutejszych sklepach farerska baranina jest rzadkością, a sklepowe zamrażarki wypełnione są importowanym mięsem z Islandii i Nowej Zelandii. Niestety potencjalne zwiększenie owczej populacji doprowadziłoby do katastrofy ekologicznej. Każdej jesieni przychodzi czas uboju owiec, a wówczas rzeczywiście każda sztuka eksploatowana jest do granic możliwości – sierść zabierana jest na wełnę, wnętrzności wykorzystywane są do wyrobu kiełbas, głowy są opalane i zjadane (na Wyspach Owczych i Islandii owcze głowy to jedno z dań narodowych), z rogów miejscowi robią kielichy lub świeczniki, które następnie turyści chętnie nabywają w sklepach z pamiątkami, tak wiec praktycznie nic się nie marnuje.
Mamy więc 70 tys. owiec, a tylko ok. 50 tys. ludzi. W Polsce zmieściliby się w niewielkim miasteczku. Niewielkie zaludnienie jest tu zbawieniem czy udręką?
W tym przypadku medal ma dwie strony. Na pewno dużym plusem jest fakt, że na Wyspach Owczych każdy człowiek ma znaczenie i towarzyszy temu poczucie, że nawet pojedynczy głos oddany w wyborach samorządowych czy parlamentarnych może coś zmienić. Przy tak małej populacji ludzie pozostają ze sobą w bliskich stosunkach, rodziny trzymają się razem, sąsiedzi często się odwiedzają, więc pomimo tego, że moja rodzina i znajomi są w Polsce, nie czuję się tutaj pozostawiona na pastwę losu. Wraz z mężem chętnie uczestniczymy w lokalnych akcjach, a także czujemy się częścią klaksvickiej wspólnoty. Świadomość obywatelska, podobnie jak całej Skandynawii, jest naprawdę wysoka, więc w tym zakresie Polacy mogą się wiele od Farerczyków nauczyć.


Jednak tak mała liczba mieszkańców niesie za sobą również poważne konsekwencje i to jest właśnie ta ciemniejsza strona wspomnianego medalu. Presja społeczna jest olbrzymia, wszyscy wiedzą lub chcą wiedzieć wszystko o wszystkich, a wyssana z palca plotka może tu komuś wręcz zrujnować życie. Mała liczba mieszkańców ma również swoje konsekwencje w wysokich podatkach.
Poza tym archipelag mierzy się z problemami natury biologicznej, a konkretnie genetycznej. Społeczeństwo tutaj nie jest szczególnie otwarte na imigrantów, więc małżeństwa zawierane są często w ramach jednej rodziny lub rodu. Dziś widać konsekwencje takiej farerskiej eugeniki w postaci licznych chorób genetycznych. Ostatnio bardzo głośny stał się również temat tutejszej pedofilii, co jest chyba plagą wszystkich małych społeczności.
Zaskoczyła mnie Pani w czasie naszej wcześniejszej rozmowy mówiąc, że na Wyspach jest dość dużo Polaków. Przeoczyłam jakiś specjalny program wysyłający naszych właśnie w te strony?
Polonia na Wyspach Owczych jest rzeczywiście całkiem spora, biorąc pod uwagę tutejszą skalę demograficzną. Jesteśmy tu największą nieskandynawską mniejszością, chociaż dzielnie gonią nas Serbowie, Rumuni, Tajowie i Filipińczycy. Osobiście znam kilka Polek, które wyszły za mąż na Farerczyków i ułożyły sobie tu życie. Z kolei panowie z Polski to w dużej mierze pracownicy sezonowi dorabiający w przetwórniach lub stoczniach. Ci, którzy osiedli tu na stałe, to głównie pokolenie piłkarzy, którzy przyjechali na Wyspy jeszcze latach osiemdziesiątych, a następnie sprowadzili tu swoje rodziny.
Większość Polaków trafia tutaj oczywiście ze względów zarobkowych, jednak przy farerskich kosztach życia zaoszczędzić jest naprawdę trudno, tak więc pobyt często się przedłuża, a perspektywa powrotu staje się najpierw bardzo odległa, następnie bezsensowna, a na końcu niemożliwa.
No i zasiedziała się Pani tutaj - spędzając czas z rybakami.
Tak. Aktualnie pracuję jako nauczycielka języka rosyjskiego w klaksvickiej szkole wieczorowej dla dorosłych. Byłam zaskoczona, że ktokolwiek tutaj chce uczyć się rosyjskiego, jednak ze względów zawodowych wielu rybaków, a także przedstawicieli kadry menedżerskiej tutejszej firmy logistycznej zapisało się na kurs.


Niestety moje doświadczenie z pracy w szkołach językowych w Polsce nijak ma się do farerskich realiów. Bardzo szybko zorientowałam się, że moje ambicje dydaktyczne są zbyt wygórowane, ponieważ kursanci traktują zajęcia z rosyjskiego bardziej towarzysko niż edukacyjnie. Dla nich to przede wszystkim dobry powód do wyjścia z domu, spotkania się z ludźmi i oczywiście poplotkowania.
Przed momentem padło hasło „farerskie koszty życia”. Dania, której terytorium zależnym są Wyspy Owcze, należy do krajów o drogim z polskiego punktu widzenia utrzymaniu. Tu jest jeszcze gorzej?
Tak! Ceny w sklepach są naprawdę zabójcze i narzekają na nie nie tylko turyści, ale też miejscowi. Praktycznie wszystkie towary i usługi są o ok. 30% droższe niż w Danii, a paradoksalnie zarobki nie są tu o wiele wyższe. Winą za taki stan rzeczy należy obarczać oczywiście izolację archipelagu, co niesie za sobą wysokie koszty transportu towarów. Bardzo drogie są warzywa i owoce, których jakość na dodatek pozostawia wiele do życzenia – zazwyczaj marchewki i pomidory są już lekko spleśniałe, sałaty wyglądają jakby je ktoś rozdeptał, a awokado ma brązowy, a nie zielony kolor.


Na rynku dostępnych jest trochę produktów farerskich, takich jak np. chleb, mleko, masło, jogurty czy chociażby środki czystości, jednak ich ceny również są wygórowane ze względu na wysoki koszt produkcji.
Co ciekawe, na sklepowych półkach udało mi się natrafić na produkty z Polski – pieczarki, brokuły oraz plastikową wyciskarkę do owoców cytrusowych. Miejscowym hitem jest też przyprawa do zup Maggi, którą farerscy konsumenci błędnie identyfikują z sosem sojowym (jednak w celu utrzymania dobrej sprzedaży lepiej nie wyprowadzać ich z błędu). Niestety, w przeciwieństwie do sąsiedniej Islandii, nie można tu kupić polskich wafelków Prince Polo.
Cokolwiek jest tańsze niż odpowiedniki w Polsce?
Niestety nie. Jedyny wyjątek stanowi zimna woda z kranu – jest darmowa.
Wywołałam Danię, chociaż nie wiem, czy to nie temat tabu. Zdaje się, że tu w polityce liczy się nie tylko lewa czy prawa strona, ale też właśnie stosunek do Duńczyków?
Uzależnienie polityczne od Królestwa Danii uniemożliwia prowadzenie normalnej polityki na Wyspach Owczych – takiej, jaka ma miejsce w niepodległych krajach demokratycznych. Na farerskiej scenie politycznej funkcjonuje 7 partii, które są nie tylko kombinacjami poglądów prawicowych i lewicowych, ale też religijnych oraz właśnie niepodległościowych. Czyli mamy np. jedną partię prawicową, ateistyczną i niepodległościową, podczas gdy druga, też prawicowa, jest już bliżej związana z kościołem oraz opowiada się na zacieśnieniem stosunków z Danią. W tej sytuacji - pomimo wspólnoty poglądów prawicowych - zawiązanie koalicji pomiędzy tymi partiami jest w zasadzie niemożliwe i właśnie na tym polega niemoc farerskiej sceny politycznej.
Obecnie przy władzy jest partia unionistyczna, jednak ze względu na napięte stosunki pomiędzy Unią Europejską i Wyspami Owczymi, istnieje ryzyko wcześniejszych wyborów.
Koniec części pierwszej. Na drugą część rozmowy o życiu na Wyspach Owczych zapraszamy TUTAJ.