"Pandemia podzieliła Manhattan na dwie grupy pracowników. Jedni za wszelką cenę próbują być widoczni z domów i biorą na siebie jeszcze więcej niż wcześniej, inni jakby zniknęli". Z Michałem Czaplickim, Polakiem w jednym z nowojorskich banków, rozmawiamy o stereotypach i najnowszych realiach pracy w jednej ze światowych stolic finansów.
!["Bardzo ciężka praca, ale i bardzo dobre życie". Bankowiec z Polski o realiach Nowego Jorku [Tam mieszkam]](https://galeria.bankier.pl/p/1/f/4fd22ab3ebbae7-948-568-0-0-1488-893.jpg)
!["Bardzo ciężka praca, ale i bardzo dobre życie". Bankowiec z Polski o realiach Nowego Jorku [Tam mieszkam]](https://galeria.bankier.pl/p/1/f/4fd22ab3ebbae7-948-568-0-0-1488-893.jpg)
Z Polski wyprowadził się prawie 10 lat temu. Wyjeżdżał najpierw do Montrealu w Kanadzie, później skorzystał z możliwości przenosin do Stanów Zjednoczonych. Przez cały ten czas w strukturach BNP Paribas, zmieniając stanowiska i zakresy odpowiedzialności. Za ocean przeniósł się z żoną. Tam, na przedmieściach Nowego Jorku, spędzili ostatni rok pandemii.
Rozmawiamy o tym, jak pracuje się w korporacjach na Manhattanie, co różni specjalistów z Polski od Amerykanów i dlaczego mimo wszystko "nie ma lepszego miejsca do życia".
To kolejny materiał publikowany w cyklu artykułów "Tam mieszkam", do przeczytania wyłącznie na Bankier.pl.
Malwina Wrotniak, Bankier.pl: Cieszy się Pan, że nie ma go teraz w Polsce?
Michał Czaplicki: Dla mnie bez większej różnicy, natomiast mniej cieszy się rodzina. Wcześniej zawsze mieliśmy możliwość odwiedzania Polski raz na pół roku. Były nawet przypadki, kiedy leciałem do Polski tylko na weekend, na wesele kolegi - dało się podjąć decyzję w środę, wyruszyć w piątek, a wrócić w niedzielę. W tym momencie nie jest to tak łatwe, pandemia namnożyła ograniczeń i dała do myślenia w temacie sensu samej emigracji. Oczywiście cieszę się, że tutaj jesteśmy, ale niepewność co do tego, co dalej, na pewno jest teraz daleko większa. Polska stała się nagle bardziej odległa.
Zastanawia się Pan, czy to była dobra decyzja, te przenosiny za ocean?
Tak. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, bo wydawało się niemożliwe nie móc korzystać z szybkich podróży między Polską a USA. Aż do połowy zeszłego roku, czyli momentu, w którym normalnie planowalibyśmy kolejny przylot do Polski. W takiej sytuacji człowiek zaczyna bilansować plusy i minusy pobytu zagranicą. Możliwość zdobycia doświadczenia, poznania nowej kultury i pracy w innym miejscu teraz ginęła pod naporem myśli: czy aby na pewno jest to gra warta świeczki wobec braku dostępu do rodziny. A czas leci, bliscy w Polsce się starzeją.
Dopowiedzmy – dzisiaj mieszka Pan z rodziną w Nowym Jorku, ale z Polski wyprowadzał się do Kanady.
Tak, i spędziłem tam prawie 5 lat. Zawarłem w tym czasie wiele nowych znajomości, poznałem lepiej działalność naszego banku (BNP Paribas – red.) w Ameryce Północnej, a wkrótce pojawiła się możliwość przeniesienia się na nowe stanowisko do Nowego Jorku. Tak znalazłem się tutaj.
Bez biletu powrotnego.
Dokładnie. Pewnie wyjedziemy albo kiedy pojawi się zdecydowana chęć powrotu do Polski, albo jakieś nowe wyzwanie zawodowe – może tutaj na miejscu, a może gdzieś w Europie. Wszystko jest kwestią otwartą.
Zabiegać o pracę w nowojorskim banku – to jasne, ale etat bankowca w Montrealu?
Kanadę znałem jeszcze z czasów bycia nastolatkiem. Moi rodzice dużo podróżowali, ich praca wymagała zmiany lokalizacji co 5-6 lat. Tym sposobem w końcówce szkoły podstawowej zamieszkaliśmy w Vancouver, do Polski wróciłem z nimi, mając 17-18 lat. Skąd pomysł na ponowny wyjazd? Od początku swojej pracy zawodowej miałem to szczęście, że pewnie ponad 50 proc. moich obowiązków wiązało się z kontaktami z osobami spoza Polski i to zaowocowało nowymi możliwościami. W 2013 roku jeden z moich współpracowników, który spędził w Polsce około 10 lat, wracał po zamknięciu projektu do Kanady. Chwilę później przyszła informacja, że w Montrealu tworzą nowy zespół. Tak pojawił się temat mojego wyjazdu do Kanady. Nie miałem wcześniej żadnego konkretnego planu tego rodzaju.
Sama decyzja była jedną z bardziej spontanicznych, jakie podjąłem. Formalności związane z przenosinami do Kanady okazały się względnie proste i w ciągu sześciu miesięcy byłem już za oceanem razem z rodziną.
Do pracy w Kanadzie trzeba było rekrutować się w Kanadzie?
Wszystko miało się wydarzyć online, chociaż ostatecznie nie obyło się bez niespodzianek. Tamtego roku byłem z rodziną na wakacjach w Stanach, rozmowy rekrutacyjne do Kanady miały się odbyć zdalnie po moim powrocie. Ale wymieniałem akurat jakieś e-maile z moim przyszłym szefem stacjonującym w Nowym Jorku i mimowolnie zapytał, gdzie teraz jestem. Zupełnie nieprzygotowany na żadną rozmowę – ani wideo, ani na miejscu, przyznałem, że w tym samym mieście. Padło pytanie, czy następnego dnia mogę pojawić się w biurze, bo akurat wszystkie trzy osoby, z którymi miałbym rozmawiać podczas rekrutacji, są na miejscu i byłyby w stanie się ze mną spotkać. Nie wypadało odmówić, więc się zgodziłem. Oczywiście nie miałem w walizce żadnego garnituru, więc w jeansach, koszulce i kurtce stawiłem się w biurowcu BNP, w którym nigdy wcześniej nie byłem i nie planowałem z wyprzedzeniem być.
Te przenosiny - to była wyjątkowo dobra okazja zawodowa czy to po prostu była Kanada zamiast Polski?
Nowe stanowisko w Montrealu początkowo miało być bardzo podobne do tego, jakie miałem w Polsce. Za sprawą liczby użytkowników systemów większy miał być zakres odpowiedzialności. Ale po wspomnianych rozmowach w Nowym Jorku zaproponowano mi kierowanie nowo powstającym zespołem. Tym sposobem ze stanowiska specjalisty przeszedłem na stanowisko kierownicze, związane z budowaniem nowej komórki w banku.
Przeprowadzka okazała się więc nie tylko wyzwaniem pod względem kulturowym i od strony prywatnej, ale też ogromnym przedsięwzięciem pod względem zawodowym. Do tej pory jestem wdzięczny osobom, które uwierzyły, że pracownik z innego kraju i bez doświadczenia na kierowniczym stanowisku może podjąć się takiego zadania w Kanadzie.
Jak tam było?
Montreal można porównać do Warszawy, zarówno jeśli chodzi o wielkość, jak i odczucie życia w tym mieście. Nowy Jork to już inna bajka - dziewięć razy większy, szerszy dostęp do wszelkich usług.
Praca w Kanadzie to idealny pomost pomiędzy stylem pracy europejskim a amerykańskim. Większy nacisk na tzw. work-life balance, także pod względem socjalnym bliżej im do Europy. Z drugiej strony czuć wpływy nowojorskiego stylu pracy – dynamikę, wyzwania i tempo pracy.
Mimo to, po ponad czterech latach poczuliśmy, że czas albo wrócić do Polski, albo podjąć kolejne wyzwanie. Zawsze chciałem pracować w Nowym Jorku, chociaż wiedziałem, że nie będzie łatwo. Tam miałem trafić już na zupełnie inne stanowisko, do departamentu Chief Data Officer, z szerszym zakresem obowiązków. Zajmujemy się wsparciem obsługi danych, poprawą systemów jakości danych, ale współdziałamy ze wszystkimi departamentami z banku, więc to znacznie więcej niż ścisłe finanse.
Rodzina też chciała się przenieść do Nowego Jorku, tutaj mieszkało więcej Polaków i między innymi to zachęcało ich do przenosin.
Słyszę: „wiedziałem, że będzie ciężko”. To znaczy, że szoku nie było?
Miałem to szczęście, że nie zostałem wrzucony na głęboką wodę i wcześniejszy pobyt w Kanadzie, skąd można było podpatrywać nowojorski tryb pracy, na pewno w tym pomógł. Tutejszy tryb pracy na pewno jest inny niż ten, do którego przywykliśmy. Już od pierwszych chwil w oczy rzuca się duża pewność siebie wśród pracowników. Tu dzieci są tego uczone od małego. 10- czy 12-latkowie mają za zadanie stawać przed grupą uczniów i o czymś opowiadać. To coś, z czym ja w polskiej szkole nie miałem do czynienia. Nam raczej kazano usiąść i samemu rozwiązywać zadanie w ciszy.
Ta pewność siebie i gotowość do wypowiadania się, nawet jeśli ktoś jest nie do końca przygotowany merytorycznie, jest pierwszym szokiem. Wiele osób zabiera głos z pewnością siebie, nawet kiedy ich poziom wiedzy nie jest duży. Skromność na pewno nie jest uważana za cnotę, więc żeby być zauważonym, trzeba zdecydowanie przeć do przodu.
Druga rzecz – tempo pracy, dużo szybsze niż w Europie. W Stanach panuje ogromny chaos, próbuje się robić za dużo rzeczy naraz. Owszem, owocuje to tym, że gospodarka i sektor finansowy faktycznie dominują, pojawia się wiele nowatorskich rozwiązań, każdy naciska jak tylko może. Natomiast jeśli chodzi o pracowników, jest to podejście dobre na krótki dystans. Długie i stresujące godziny pracy powodują, że ludzie szybciej się wypalają.
Kolejna rzecz – bardzo duża ilość spotkań. Mnóstwo spraw rozwiązuje się przez wideokonferencje czy podczas wspólnych statusów, co powoduje, że 75 proc. dnia spędza się na spotkaniach i zwyczajnie brakuje czasu, żeby skupić się na tym, co trzeba zrobić.
Pozytywną stroną tego wszystkiego jest ogrom możliwości i szansa, żeby się bardzo dużo nauczyć.
Jak ten nowojorski tryb pracy zmieniła pandemia? Przeniesiono Was przecież z biur do domów.
Tak, od 17 marca 2020 roku w biurze spędziłem łącznie kilka godzin. W tym samym czasie w Portugalii, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii sytuacja była zmienna, niektórzy z naszych kolegów w tamtejszych oddziałach chodzili do biur codziennie, spotykali się na lunchach. Brzmiało to dla nas absurdalnie, jak opowieści z jakiejś innej epoki.
W naszym biurze początkowo pracowało tylko jakieś 10 proc. osób - ci, którzy musieli mieć po kilka monitorów naraz czy dostęp do specjalnych systemów lub do dokumentacji. Przez podobną politykę w wielu firmach miasto nagle zamarło. Na Manhattanie nagle pojawiało się pewnie o jakieś 80 proc. mniej ludzi. Poszedł za tym upadek wielu restauracji i innych firm, które zarabiały na pracownikach w biurach.


A w domach - jest inaczej. Wcześniej wszyscy pracowali w podobnym tempie, teraz uwypukliły się dwie grupy pracowników. Jedna, większa, to ci, którzy nie odchodzą od biurka przez 10 godzin, odpowiadają na wszystkie e-maile, biorą udział w wielu spotkaniach online. Ich tempo pracy jest tak samo duże albo i większe niż wcześniej – nie ma przecież kawiarni, do której można wyjść po kawę.
Druga grupa powstała z przyczyn ograniczających pracę w domu – mają małe dzieci albo małe mieszkanie. Ktoś nie przyszedł na spotkanie, bo miał jakąś awaryjną sytuację w domu, ktoś zaczął później, za to siedział po nocach. Oni po części zniknęli. Nie to, że ich nie ma w ogóle, natomiast są mniej widoczni i na pewno pracują pod mniejszą niż dawniej presją.
Powstają różnice i rodzi to u ludzi pytanie: w jaki sposób będę traktowany, jeśli należę do którejś z tych grup.
Odkąd pracujemy w domach, coraz więcej mówi się o słynnym work-life balance, tymczasem ludzie pracują w pandemii dłużej, mają dostęp do komputera w domu, więc mogą zacząć pracę wcześniej, skoczyć później. Zanim cokolwiek się zmieni, minie jeszcze sporo czasu, w tutejszej kulturze bardzo głęboko zakorzenione jest przeświadczenie, że trzeba pracować dużo, ciężko i w szybkim tempie, ciągle ściągając się z konkurencją.
Ja i tak miałem szczęście, pracując w Stanach, ale w banku europejskim. Mieszanka kultur powoduje, że tempo pracy jest trochę wolniejsze, za to bardziej przemyślane. W typowo amerykańskich bankach inwestycyjnych to, o czym przed chwilą mówiłem, nasila się jeszcze bardziej.
Mimo wszystko praca w Nowym Jorku na pewno jest ciężka i ważne, żeby potrafić postawić sobie granicę, pamiętając o własnym zdrowiu. Na własnej skórze przez te trzy lata doświadczyłem tak dużo, jak pewnie nigdy wcześniej w takim samym krótkim czasie.
Zawsze podziwiałem osoby, które idą na emeryturę w wieku 60 lat i przepracowały tutaj całe swoje zawodowe życie - nie wiem, jak one to robią. Myślę, że od małego dzieci uczone są pewnych cech, które później pomagają im przejść przez ten tryb pracy.
Bez szwanku?
Zauważyłem ogromną różnicę: w Polsce dużo częściej zdarzają się przypadki krótkich, parodniowych nieobecności z powodu przeziębienia. Tutaj praktycznie nie ma to miejsca. Jeszcze w Kanadzie, mając pod sobą zespół prawie trzydziestu osób, przez te cztery lata może jedna osoba była na jakimś tygodniowym zwolnieniu lekarskim. Tu po prostu nie ma chorowania na grypę czy przeziębienie.
Z drugiej strony widzę tu więcej przypadków przepracowania, zdarzały się zawały serca, co później często łączono ze stresującym tygodniem w pracy i narzuconym tempem. Można więc powiedzieć, że przypadki chorobowe są rzadsze, ale konkretniejsze. Częstsze są za to zmiany pracy z powodu całkowitego zmęczenia.
Pewnie taki urok tego adresu. Polacy na zachodnim wybrzeżu mówią, że w Dolinie Krzemowej też pandemiczna rewolucja, ale to chyba jednak inny świat.
Fakt, ludzie w Polsce często myślą, że Ameryka Północna to trzy kraje bardzo do siebie podobne. Po pierwsze - jest ogromna różnica pomiędzy Kanadą a USA. Po drugie - zróżnicowanie w obrębie USA przypomina zróżnicowanie w ramach Europy, czego mocno doświadczam przez ostatnie półtora roku, kiedy spędzam czas głównie z ludźmi z zachodniego wybrzeża lub środkowych stanów.
Po zachodniej stronie Stanów jest dużo większy nacisk od strony prawnej na inne podejście do pracy. Jeden z moich szefów zawsze mawiał, że sukcesem będzie wycisnąć osiem czy dziewięć godzin od kogoś z zachodniego wybrzeża. Tam w biurach nie pracuje się tyle, co w Nowym Jorku, gdzie dziesięć czy jedenaście godzin to standard. W Kalifornii o 17:05 w biurze często już nikogo nie ma. Bardziej dba się o własne samopoczucie, zdrowie i prywatny czas. Chociaż nadal panuje tam szybkie tempo pracy, jest dużo projektów i generalne parcie do przodu, to nie stawia się poprzeczki tak wysoko, jak w Nowym Jorku.
Mimo wszystko, to było dobre miejsce na przeczekanie tego przedziwnego roku?
To miasto na pewno jest wymagające. Sporo osób jeszcze w marcu i kwietniu ubiegłego roku podjęło decyzję o opuszczeniu go.
Oceniam, że jakieś 25 proc. osób przeniosło się do miejsc, z których nie byliby w stanie codziennie dojeżdżać do pracy na Manhattanie. Teraz pracują zdalnie, mieszkając na przykład na Florydzie czy w innych miejscach, gdzie nie dość, że jest przyjemniej, to jeszcze taniej.
A koszty utrzymania w mieście od zawsze były bardzo wysokie. Pandemia trochę zmieniła rynek nieruchomości – najem potaniał w mieście, a mocno poszedł w górę na przedmieściach. My od początku mieszkaliśmy pod Nowym Jorkiem, więc pod tym względem nie odczuliśmy większej różnicy.
Brakuje oczywiście spotkań po pracy, wspólnej kawy czy lunchu, chociaż mówiąc szczerze – w porównaniu do Portugalii, Hiszpanii, a nawet Francji czy Anglii, tutaj zawsze było tego dużo mniej. Indywidualizm stoi tu na wysokim poziomie, dlatego ludzie są generalnie zadowoleni, pracując z domów i nie brakuje im tak bardzo bezpośredniej interakcji z innymi.
Można było pracować przez ten rok z Warszawy, blisko rodziny, od której zaczęliśmy rozmowę. Dlaczego nie wróciliście?
Między innymi przez kwestie wizowe i ograniczenia w podróżowaniu, które utrudniają możliwość przemieszczania się. Ponadto po tych kilku dużych przeprowadzkach w życiu nie jestem już zbyt spontaniczny na tym polu. Przez większość tego czasu nie było też pewności, jak dalej będzie wyglądała nasza praca.
Ale pomijając wszystkie niedogodności, jeśli ktoś ma pracę i dostęp do środków finansowych, tutaj naprawdę dobrze się funkcjonuje, nie ma łatwiejszego miejsca do życia niż USA. Bardzo ciężka praca powoduje, że życie poza nią jest bardzo dobre, człowiek ma dostęp do wielu rzeczy.
Czasami tylko nachodzą myśli, czy nie dałoby się jednego z drugim bardziej zbilansować.
Kwestia powrotu do Polski cały czas jest otwarta, nie skreśliliśmy jej z listy, chociaż pewnie chętniej skorzystalibyśmy z możliwości przenosin w jeszcze inne miejsce, najchętniej do Europy Południowej. Nigdy nie rozważałem na poważnie Azji, gdzie przecież w finansach sporo się dzieje, ale z rodzinnego punktu widzenia to kierunek nie dla mnie w tym momencie.
Jeden wyjazd, później drugi, łącznie kilka lat za granicą. To uzależnia?
Tak - jeśli człowiek raz spróbuje, uda się i wszystko pójdzie zgodnie z planem, a nawet lepiej, każda kolejna przeprowadzka przychodzi łatwiej. Po osobach starszych ode mnie, będących bliżej emerytury, które podróżowały tak całe życie widzę, że może być to sposób na życie. Najtrudniejszym krokiem jest wtedy powrót do Polski.
Bo coś się traci?
Bo trzeba sobie zdać sprawę, że miejsce, do którego się wraca, nie jest tym samym, z którego się wyjeżdżało. Ja też mam świadomość, że Polska dzisiaj to nie ten sam kraj, jaki zostawialiśmy w 2013 roku, i mówię to z przekonaniem, mimo faktu, że odwiedzaliśmy ją trzy razy w roku. Po takim czasie to nie jest powrót, tylko kolejna przeprowadzka w nowe miejsce.
Trzeba też wtedy pokory. Zdobyte doświadczenie nie zawsze zostanie docenione przez lokalnych pracodawców i nie zawsze od razu trafi się na tak wysokie stanowisko, jak by się może chciało. Stąd dobrym pomysłem wydaje się powrót do firm międzynarodowych.
Ale zasadniczo Polska nadal jest krajem rozwijającym się, więc jeszcze długo potrzeba będzie ludzi z zewnętrznym doświadczeniem, żeby wdrażać nowe systemy i rozwiązania.
Mając na uwadze stan rozwoju bankowości w Polsce, faktycznie trzeba było wyjeżdżać, żeby zdobyć te kompetencje, z którymi wracałby Pan teraz?
Wiele z nich można dzisiaj zdobyć w Polsce. Sama praca, chociaż skala jest o wiele większa, jest mocno podobna. Natomiast na korzyści związane z wyjazdem patrzę szerzej – inne środowisko, więcej wyzwań, dostęp do pomysłów i nowych punktów widzenia osób z różnych krajów. Za nieprzeliczalne uważam doświadczenie, które zdobywa się podczas pracy z ludźmi różnych kultur, przy tak szybkim tempie pracy i tak szerokim zakresie usług. Uważam, że to buduje człowieka, a nie byłoby do osiągnięcia w Polsce w takim samym czasie.


Pomijając powyższe, w Nowym Jorku człowiek uczy się „gruboskórności”. Przyjmujesz tak dużą dawkę stresu, że w każdym innym miejscu jest już później łatwiej. To doświadczenie zdecydowanie warte wyjazdu.
Bankowcy - czy szerzej - specjaliści z Polski powinni mieć jakieś kompleksy?
Nie powinni, ale wiem, że czasami mają. Zupełnie niepotrzebnie, bo są tu bardzo cenieni, postrzega się ich jako pracowitych, mają z reguły dobre doświadczenie i dużą wiedzę. To, czego nam brakuje, to pewności siebie w codziennej komunikacji, tymczasem naprawdę nie warto być zbyt skromnym, nawet jeśli nie do końca wszystko wiemy.
Jest jeszcze bariera językowa.
To prawda. Dla mnie angielski od początku, jeszcze w czasach pracy w Polsce, był językiem służbowym z tego względu, że w Warszawie zawsze rezydowało u nas co najmniej kilku ekspatów, głównie z Francji. Na spotkaniach często siedziało dziesięć osób, w tym dziewięciu Polaków i jeden obcokrajowiec, a i tak rozmawialiśmy między sobą po angielsku. Podobnie ze wszelką korespondencją czy dokumentacją. Wydawało się, że człowiek zna ten język dobrze, posługując się nim płynnie. A mimo to, po przeprowadzce za ocean nie obyło się bez zaskoczeń.
Największym jest używanie bardzo szerokiego słownictwa, przez co wypowiedzi wydają się bardzo skomplikowane i w pierwszej chwili dają odczucie, że człowiek nic nie wie, w przeciwieństwie do swojego rozmówcy. W Europie ludzie są dużo bardziej skromni, uczeni, że jeśli czegoś nie wiesz, to nie zabierasz głosu. W Stanach ta wielka pewność siebie w wypowiedziach i szeroki zakres słów na początku mogą wpędzać w zakłopotanie. Dopiero po dłuższym czasie człowiek jest w stanie wyłapać, kiedy człowiek mówi dużo i elokwentnie, ale nie do końca wie o czym, a kiedy faktycznie się na czymś zna.
Czy ta historia mogłaby się wydarzyć, gdyby wcześniej pracował Pan poza Warszawą - w Bełchatowie albo Grudziądzu?
Byłoby to możliwe, bo sam znam takie przypadki z Krakowa, przy okazji łączenia z Fortis Bankiem, ale jest to strasznie trudne w przypadku firm innych niż międzynarodowe. Nie jest łatwo skutecznie aplikować na ogłoszenie o pracę w USA czy Kanadzie, mając wyłącznie doświadczenie w lokalnej firmie, również ze względu na formalne ograniczenia związane z zatrudnianiem obcokrajowca. Najlepszy sposób to zagraniczny transfer w ramach międzynarodowej firmy, przy odpowiednich referencjach.
Takie przenosiny mają miejsce najczęściej dzięki networkingowi, jeśli wcześniej współpracowało się z kimś z zagranicy. Warto inwestować w takie sieci kontaktów, no i wykonywać swoją pracę w rzetelny sposób, bo błędy z pewnością zostaną nam zapamiętane na długo.
Tamta przeprowadzka z rodzicami do Kanady w dzieciństwie dodała odwagi, żeby emigrować?
Wtedy przenosiny na pewno były sporym stresem, natomiast dzisiaj oceniam, że wynik końcowy tego stress-testu był pozytywny. Widzę też po znajomych, którzy wyjeżdżają za granicę z dziećmi, jak ważne jest to dla nich doświadczenie i jak ich to otwiera na świat. Warto podjąć taki wysiłek, żeby już młody człowiek mógł zetknąć się z mieszanką kultur i narodowości, z różnym podejściem do życia, do szkoły czy pracy. Takie doświadczenie odbiera później ewentualny strach, a przecież w większości przypadków nie są to wyjazdy na zawsze, tylko z możliwością powrotu do kraju.