Prezydent Duda nie owija w bawełnę i miesiąc po zaprzysiężeniu podpisuje projekt ustawy obniżający wiek emerytalny. Zgodnie z nim kobiety będą mogły uzyskać świadczenie emerytalne po osiągnięciu 60. roku życia, a mężczyźni po ukończeniu 65 lat. Prezydent dotrzymuje słowa, ale niestety kosztem stabilności finansów publicznych.


Wg wyliczeń Kancelarii Prezydenta RP, koszt obniżenia wieku emerytalnego to 40 mld zł (rocznie). Wg resortu finansów w długim okresie oznacza to dziurę w finansach publicznych na poziomie ok. 1 bln zł. Jakby nie licząc – do krótszego wieku emerytalnego dopłacą młodzi pracujący. Efektów ekonomicznych tej zmiany jest bardzo wiele. Konsekwencje negatywne to m.in. zwiększenie wydatków z budżetu państwa, spadek PKB (kto nie pracuje ten nie produkuje dóbr i usług), spadek konsumpcji (osoby, które przejdą na wcześniejszą emeryturę będą musiały żyć skromniej), a nawet zwiększenie szarej strefy (młodzi emeryci będą dorabiać nielegalnie).


Niegodne życie na emeryturze
Rząd przekonuje, że skrócenie wieku emerytalnego to sposób na zwiększenie miejsc pracy i spadek bezrobocia – głównie w sektorze publicznym, gdzie mamy sztywną pulę etatów i przejście jednej osoby na spoczynek powoduje konieczność zastąpienia (niekoniecznie uzasadnioną potrzebą) jej nowym pracownikiem. Sektor prywatny rządzi się innymi prawami – praktyka dowodzi, że im więcej pracujących tym więcej pracy, a każdy etat pośrednio tworzy nowy.
Już lepszym rozwiązaniem kreującym etaty jest manipulowanie tygodniowym wymiarem czasu pracy. Skrócenie wieku emerytalnego ma negatywny wpływ na konsumpcję, czyli spadek popytu na niektóre dobra i usługi. Dodatkowo niesie on za sobą konieczność zwiększenia obciążeń podatkowych na sfinansowanie wcześniejszych świadczeń. Równocześnie niskie świadczenia mają fatalny wpływ na wskaźnik ubóstwa, poziomu zdrowia czy nawet zadowolenia społecznego.
Z kolei skrócenie czasu pracy (np. z 40 do 35 godzin tygodniowo) powoduje, że utrzymanie konkretnego poziomu dochodów przez biznes (szczególnie w usługach) musi pociągnąć za sobą zwiększenie funduszu płac na sfinansowanie nadgodzin lub opłacenie nowych pracowników. Oba rozwiązania są ze sobą skorelowane, ale nie 1:1 – w zależności od proporcji mogą mieć skutek negatywny lub pozytywny dla gospodarki. A konsekwencje pozytywne? Pierwsza myśl to powrót instytucji „babci”, która może zająć się dzieckiem gdy rodzice pracują na jej emeryturę. Niestety, wielu starszych Polaków nie zauważa, że to ich przywileje zawodowe i emerytalne są bezpośrednią przyczyną bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej ich dzieci.
Przeczytaj także
Projekt ustawy wzbudza wiele ekonomicznych kontrowersji, ale też jest pewnego rodzaju puszczeniem oka do wyborcy. Po pierwsze, z projekty wynika, że krótszy wiek emerytalny ma być tylko „opcją” dla tych, którzy nie chcą pracować dłużej. Rzecz w tym, że osoby, które z niej skorzystają będą miały skandalicznie niską emeryturę – kobiety o ponad połowę niższą od prognozowanej obecnie przy wieku emerytalnym wynoszącym 67 lat, a mężczyźni o ok. 20% niższą.
Zatem projekt można podsumować tak, że jeśli któraś z pań nie chce pracować po 60-tce to nie musi i nawet dostanie świadczenie z ZUS-u, ale w wysokości co najwyżej emerytury minimalnej, czyli niecałego 1 tys. zł netto.
Duda puszcza oko do wyborców
Projekt to puszczenie oka do wyborców, bo faktycznie obniża wiek emerytalny, ale nie gwarantuje, że świadczenia uzyskane w tym wieku umożliwią godne życie. Zatem większość rozsądnych ludzi raczej z tej opcji nie skorzysta.
System emerytalny to delikatna materia. Eksperymenty z nią mogą zakończyć się katastrofą. Po pierwsze prognozy demograficzne i wzrost oczekiwanej długości życia (w tym życia w zdrowiu) wskazują raczej na potrzebę wydłużania wieku emerytalnego. System oparty jest na zasadzie finansowania bieżących świadczeń ze składek obecnie pracujących. Ledwo bilansuje się on przy założeniu, że średnio pobierać emeryturę będziemy 18 lat. Przy wydłużeniu tego okresu muszą rosnąć składki, które przez obywateli traktowane są jako element systemu podatkowego.
Kolejna sprawa to krótki staż pracy Polaków i obecnych emerytów. Średnio pracujemy krócej niż 30 lat. Efektywny wiek przejścia na emeryturę to mniej niż 60 lat. W Polsce mamy takich emerytów, którzy po krótkiej karierze zawodowej przeszli na świadczenia jeszcze w PRL-u i pobierają je do dzisiaj wciąż nie osiągnąwszy 67 lat. System w pierwszej kolejności należy wyczyścić z nadmiernej liczby przywilejów emerytalnych – tutaj oszczędności mogłyby być tak duże, że niepotrzebna by była refundacja składek z budżetu państwa.
Reformie Tuska zabrakło kompleksowości
Od dłuższej pracy nie uciekniemy i obniżanie wieku emerytalnego nic na to nie pomoże. Kłopot polityczny z „reformą” rządu Donalda Tuska polegał na tym, że przy zwiększeniu wieku emerytalnego nie rozwiązano problemu aktywizacji do pracy osób starszych. Rząd powiedział, że macie pracować do 67 roku życia jednocześnie nie mówiąc jak mają to zrobić – bo faktem jest to, że w niektórych zawodów nie da się wykonywać do późnej starości.
Wyraźnie zabrakło informacji zwrotnej do obywateli, że wydłużenie wieku emerytalnego nie oznacza, że w ostatnich latach przed emeryturą będą musieli konkurować o miejsce pracy z młodszymi i bardziej wydajnymi pracownikami. Np. „listonosze nie będą nosić listów do 67. roku, gdy skończą 59 lat będą przechodzili szkolenia i część trafi do administracji, innych wyślemy do szkół jako nauczycieli zawodu, a pozostałych przekwalifikujemy do innych profesji i zapewnimy im miejsce pracy”.
Brak rządowego wsparcia do planowania zawodowego na starość, w tym kursów i szkoleń zmieniających profesję spowodował, że nawet osoby popierające konieczność wydłużenia wieku emerytalnego były jej niechętne. Teraz wracamy do punktu wyjścia. Nie przyzwyczajajmy się – obecni 30-latkowie w Polsce będą mieli zmieniany wiek emerytalny średnio co 5 lat.