Gros Polaków, którzy przyjechali do Irlandii dekadę temu, do dzisiaj nie mówi po angielsku. O ile ich branży nie poturbował kryzys, wykonują zwykle taką samą pracę jak na początku. Dzisiejsza emigracja na Zieloną Wyspę jest już inna. Na potrzeby centrum IT w Dublinie Irlandczycy chętnie ściągają do siebie polskich specjalistów - a ci coraz częściej żyją na dwa domy.
Życie na emigracji to walka o akceptację wśród obcych. Mieszkając w obcym kraju, wykonujesz podwójną pracę - musisz zarabiać na swoje utrzymanie, a jednocześnie - żeby się zintegrować - dawać trochę więcej od siebie, czytać, słuchać i uczyć się więcej niż w swoim własnym kraju. Te prawidłowości znają Irlandczycy - naród z emigracją wpisaną na karty historii. Może dlatego nauczyli się żyć z tłumnie przyjeżdżającymi tu Polakami.
Katarzyna Gaborec wyjechała do Irlandii w 2007 roku. Miała dorobić przez kilka miesięcy, ale została na kilka lat. Wystartowała tu w lokalnych wyborach jako reprezentantka Polaków na Zielonej Wyspie, założyła rodzinę, a dziś pracuje dla irlandzkich linii lotniczych Ryanair, gdzie odpowiada za działania marketingowe w siedmiu krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Osiadła tu na stałe, ale wielu jej znajomych jest dziś w Irlandii tylko jedną nogą. – Wielu [pracujących w Dublinie - red.] soft-deweloperów ma wynegocjowane w kontraktach warunki, które pozwalają im na przykład trzy dni w tygodniu pracować zdalnie, z domu w innym kraju – opowiada w rozmowie z Bankier.pl z cyklu #TamMieszkam.


Malwina Wrotniak-Chałada, Bankier.pl: Pierwsza była Irlandia czy pierwszy był Ryanair?
Katarzyna Gaborec-McEvoy: Pierwsza była Irlandia. Nigdy nie planowałam, że będę pracowała w lotnictwie; wyjechałam do Irlandii…
…bo chciałaś wyemigrować?
Nie, absolutnie. Wyjechałam z założeniem, że jadę tylko na dziewięć miesięcy. W Polsce skończyłam prawo, ale obroniłam się za późno, żeby zdawać egzaminy na aplikację. W związku z tym miałam 11-miesięczną przerwę. Do wyjazdu zachęciła mnie mieszkająca w Mullingar koleżanka. Miałam odłożyć sobie pieniądze na aplikację i wrócić. Znajoma po roku przeprowadziła się do Anglii, a ja tam zostałam.
Nie miałaś nagranej pracy, ale znałaś język.
Ja chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z poziomu znajomości tego języka - angielskiego uczyłam się tylko w szkole średniej. Musiałam jednak znaleźć pracę. Poszłam więc do pierwszego możliwego hotelu, żeby zapytać, czy mają dla mnie jakiekolwiek zajęcie. Okazało się, że jest praca na recepcji - do wzięcia od zaraz. Tak zaczynałam.
Następnie był kolejny hotel, gdzie poznawałam sporo nowych osób. Kiedy po sześciu miesiącach powoli zbierałam się do powrotu do Polski, poznałam irlandzkiego dewelopera, który chciał inwestować w naszym kraju. Ponieważ znał moją historię i wiedział, że jestem z Polski, zaproponował mi dobre warunki pracy – miałam pomóc szukać inwestycji w Polsce. Zajmowałam się tym przez kolejne trzy lata, niestety krach w Polsce dotknął tej branży dosyć mocno. Mimo najlepszych chęci, nie było więc perspektyw na dalszą współpracę.
Ten deweloper był jednak członkiem Fianna Fail - partii republikańskiej rządzącej w Irlandii od 60 lat. Już od jakiegoś czasu przychodzili do mnie do biura z jego strony Polacy. Prosili o pomoc przy wypełnieniu jakiegoś formularza, załatwieniu czegoś po angielsku przez telefon, tłumaczeniu jakiegoś pisma. Było mi z tym łatwiej również ze względu na ukończone studia prawnicze. W okolicy bardzo szybko rozniosła się wiadomość o tym, że jest ktoś z Polski, kto może pomóc z różnymi formalnościami. A ponieważ było coraz mniej pracy przy inwestycjach, szef pozwolił, żebym zajmowała się takim doradztwem dla Polaków - prowadziłam dla nich sprawy windykacyjne, udzielałam pomocy prawnej w sprawach o rozwód, bo tych niestety też było sporo. Z czasem zaczęli przychodzić także Litwini, Czesi i inni nieanglojęzyczni mieszkańcy okolic.
Przeczytaj także
Tymczasem zbliżały się wybory lokalne i mój szef zapytał, dlaczego nie wezmę w nich udziału jako kandydat do rady miasta Mullingar. Ponieważ kiedyś w Polsce startowałam już w wyborach do gminy, nie zastanawiając się długo, zgodziłam się. Wystartowałam w wyborach, przeprowadziliśmy szeroką kampanię edukującą Polaków jak głosować (obowiązuje tzw. ordynacja preferencyjna, zupełnie inna niż w Polsce), ale czasu było bardzo mało - zdecydowałam się w lutym, a wybory były już w czerwcu. Między innymi dlatego ostatecznie nie wygrałam, choć byłam zadowolona z wyników – zabrakło mi bardzo niewielu głosów. Pamiętam, że w trakcie liczenia głosów dziennikarze „Irish Independent” dzwonili gratulować mi sukcesu, ponieważ według ich prognoz i zachowań wyborców, mając tyle a tyle głosów, nie mogłam już wypaść poza listę wygranych. Ostatecznie tak się jednak stało. Widać tak miało być.
Po wyborach pracowałam jeszcze trochę jako tłumacz w sądach, ale czułam, że muszę poszukać czegoś innego, chociaż nie miałam do końca pomysłu na siebie. Przypadkiem znalazłam ogłoszenie o pracy w Ryanairze, gdzie szukano kogoś ze znajomością języka polskiego. Zaaplikowałam i zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Wspominam ją dobrze, choć nie była łatwa. Moja menedżerka powiedziała mi później, że o wybraniu mnie przesądziło to, że wcześniej sama przygotowałam i zrealizowałam swoją kampanię wyborczą i że w efekcie pojawiłam się w wielu irlandzkich mediach. Okazało się to ważne dlatego, że dużą częścią obowiązków miała być właśnie praca z mediami.
Przeczytaj także
W ten sposób w 2010 roku trafiłaś do wielkiej irlandzkiej korporacji. Panują tam takie same standardy jak w Polsce?
Wydaje mi się, że jest podobnie pod względem ilości pracy – często jest jej więcej, niż jesteś w stanie wykonać, każdy to zna. Natomiast kultura pracy jest trochę inna. Świętością jest przerwa na lunch – nikt nie robi problemu, gdy nie ma cię w tym czasie przy biurku i po prostu tymczasowo nie pracujesz. Z szacunkiem podchodzi się też do prawa do urlopu. Kiedy przyjęłam się do firmy, miałam już zaplanowane wakacje. Popracowałam sześć dni i wzięłam wolne – nikt nie miał z tym problemu. To daje pewną swobodę – nie boisz się chwilami przedłożyć spraw prywatnych nad osobiste. Weekend to weekend – nie odbieramy telefonów, nie sprawdzamy e-maili.


Dostałaś pracę w Dublinie, ale nadal mieszkasz w Mullingar, ponad 80 km od stolicy. Codzienne dojazdy to normalność dla mieszkańców tej miejscowości?
Nie, większość osób pracuje w Mullingar albo okolicach. Dla mnie na pewno nie jest to stan, który chciałabym utrzymywać przez całe życie.
Przenosiny do stolicy nie wchodzą w grę?
W Mullingar byłam od początku i od zawsze miałam tu znajomych. Nadal utrzymuję przyjaźnie z ludźmi poznanymi podczas pracy w hotelu. Wszyscy nasi znajomi są w podobnej kategorii wiekowej, wielu z nich ma w Mullingar swoje puby i kluby. Lubię taką rodzinną, małomiasteczkową atmosferę. Kiedy idę tu na kawę, to wiem, że na pewno nie będę się nudzić, bo za chwilę spotkam kogoś znajomego. Ze względu na syna cenię sobie infrastrukturę – to małe, 28-tysięczne miasteczko, ale zapewnia wszystko, czego potrzebujesz, wychowując dziecko. Ma wszelkiego rodzaju boiska, mamy stadninę koni, mamy kajakarstwo, szkołę golfową. Natomiast Dublin jest drogi. W Mullingar za mniejszą kwotę żyję lepiej.
Przeczytaj także
Godzinę drogi od Dublina na rynku mieszkaniowym też znacznie lepiej?
Na rynku mieszkaniowym w Irlandii mamy dzisiaj właściwie odwrotność tego, co wcześniej. Zaraz po boomie bardzo dużo nieruchomości stało pustych, niezamieszkanych. W tej chwili właściwie nie ma wolnych mieszkań do wynajęcia. To, co lepsze, poznikało z rynku, zostały lokale, w których nie chciałabyś mieszkać.


Podejście banków do kredytów hipotecznych jest teraz znacznie bardziej restrykcyjne niż w przeszłości. Kiedyś pożyczano pieniądze każdemu, kto złożył wniosek. Jeśli dzisiaj kupujesz mieszkanie na kredyt po raz pierwszy, musisz wnieść 10% wkładu własnego. Jeśli jesteś kupującym po raz drugi – wkład własny wynosi 20%. To ograniczenie zahamowało szybki wzrost cen, które były tu kosmicznie wysokie - nawet w przypadku byle jakich domów w większych miastach.
Twoi rówieśnicy raczej wynajmują czy kupują?
Pół na pół. Rynek wynajmu sprawia ostatnio dużo problemów. Przy obecnym deficycie mieszkań, ceny wynajmu zaczęły mocno iść w górę. Władze próbują wprowadzić rozwiązanie, które spowoduje, że landlord nie może mógł podnieść ci czynszu. Przykład mojego kolegi – jemu cenę wynajmu podniesiono o 400 euro miesięcznie, przez co teraz musi się wyprowadzić, bo zwyczajnie nie stać go już na to mieszkanie. Ma wejść w życie nowelizacja ustawy zabraniająca takich podwyżek przez co najmniej dwa lata od podpisania umowy.
Na rynku nieruchomości na sprzedaż szczęście mieli ci, którzy już dokonali zakupu. Ci Polacy w Mullingar, którzy kupili nieruchomości na własność, wybierali raczej domy niż mieszkania. One miały jeszcze w miarę przystępne ceny - były nawet o 60% tańsze niż w Dublinie. Stać cię więc było na to, jeśli zarabiasz trochę powyżej najniższej krajowej. Obecnie, przy wymaganiach 10-proc. depozytu, jest trudniej zdecydować się na zakup z uwagi na to, iż ceny raczej nie idą w dół.
Dublin, do którego codziennie dojeżdżasz, to też Twoja baza wypadowa – dużo czasu spędzasz w biznesowych podróżach po Europie, często bywasz w Polsce. Nie jesteś w tym wyobcowana, bo dziś między Polską a Dublinem regularnie kursuje wielu rodaków.
Tak, w samolocie stosunkowo łatwo rozpoznać osobę, która podróżuje z rodziną, a osobę, która podróżuje w celu biznesowym, choć może na pierwszy rzut oka nie do końca tak wygląda. Choćby po prasie czy książkach, jakie czytają, domyślasz się, że to regularnie przemieszczający się pracownicy tutejszych korporacji albo start-upów. W Ryanairze też mamy sporo pracowników IT, którzy – z racji częstych połączeń ze swoim krajem – co piątek latają do domów w swoich krajach. Wielu soft-deweloperów ma wynegocjowane w kontraktach warunki, które pozwalają im na przykład trzy dni w tygodniu pracować zdalnie, z domu w innym kraju.
Przeczytaj także
W Irlandii chyba nie brakuje ofert pracy sprofilowanych pod polskich specjalistów?
Takich ofert jest bardzo dużo. Irlandia jest hubem IT. Szuka się tu wielu pracowników do działów marketingu czy innych specjalistów ze znajomością drugiego języka, bardzo często polskiego. Pojawia się więc bardzo dużo ciekawych ofert pracy z Facebooka, Twittera, Apple i innych wielkich korporacji z branży IT. Polaków rekrutuje się chętnie, bo uznawani są za pracowitych i dobrze wykształconych. Kiedy Ryanair uruchamiał swoje Laboratorium IT, szukaliśmy pracowników nie tylko w Dublinie – bo specjaliści tu albo już są zrekrutowani przez inne firmy z branży, albo przejdą do nas, jeśli dostaną lepsze warunki pracy. Kandydatów, których moglibyśmy ściągnąć do Irlandii, szukaliśmy też w Polsce.
W samym Ryanairze pracuje dziś wielu Polaków?
W centrali jest ich mnóstwo. Najwięcej przy obsłudze klienta i w IT. W marketingu jest nas w tej chwili dwie.
Jak żyją dziś Polacy w Irlandii? Czytaj dalej »
Twoje obowiązki w Ryanairze uległy przez tych kilka lat zmianie. Masz poczucie, że w Irlandii rozwinęłaś skrzydła?
Tak. Na początku miałam trochę doświadczenia w marketingu, które po intensywnych szkoleniach zaczęło przynosić efekty, ale od zawsze wyzwaniem były dla mnie obowiązki PR-owe. Tu trzeba jednak bardzo szeroko obserwować rynek, umieć rozmawiać z prasą, co też bywa specyficzne – bez urazy. (śmiech) W każdym razie widzę dużą różnicę pomiędzy tym jak było, a jak jest.


Zaczynałam od budowania bazy kontaktów, której wcześniej nie było z uwagi na to, że kolega, który zajmował się rynkiem polskim, był Węgrem. Do tego miałam być źródłem informacji dla firmy o tym, co się dzieje na polskim rynku. Wyszukiwanie informacji na ten temat w języku angielskim niekoniecznie przyniesie oczekiwane efekty. Nie dowiesz się w ten sposób, jak naprawdę Ryanair jest postrzegany w Polsce, jakie problemy zgłaszają klienci na przykład na forach internetowych. Wcześniej strona internetowa nie była dobrze przetłumaczona na język polski, wiele osób nie było w stanie skutecznie zgłosić swoich uwag. Od tamtego czasu dużo się w tym zakresie zmieniło.
Dzisiaj odpowiadam nie tylko za rynek polski, ale łącznie za siedem państw z Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Słowację, Węgry, Czechy, Bułgarię, Czarnogórę i Rumunię. Pojawiam się na otwarciach nowych tras i wszystkich wydarzeniach, którymi chcemy dzielić się z publicznością. Pomagam też promować się regionom tam, skąd chcą zapraszać turystów, którzy zostawią u nich pieniądze, być może utworzą nowe miejsca pracy.
Kilka lat temu Polacy zajęli sporo miejsc pracy w Irlandii. Jak sobie radzą - odnaleźli się tu, wsiąknęli na dobre?
Są i tacy, i tacy. Z jednej strony są ludzie, którzy mieli ambicje i po przyjeździe do Irlandii zaczęli się dokształcać, a przede wszystkim uczyć się języka. Wiem, że robili to różnymi metodami – jedni osłuchali się z angielskim, przebywając z Irlandczykami, inni nauczyli się sami, zaczynając od obcojęzycznych bajek. Oprócz tego uczęszczali na kursy doszkalające i w ten sposób rozwinęli swoje kariery. Moja przyjaciółka jest polonistką, poznałyśmy się w pracy w hotelu, a dziś pracuje jako specjalista ds. oprogramowania w SAP-ie.
Z drugiej strony gros Polaków, którzy przyjechali do Irlandii pomiędzy rokiem 2004 a 2006, do dzisiaj nie mówi w języku angielskim. Jeżeli ich branży nie dotknął ekonomiczny krach, mają tu zwykle taką samą pracę, jak na początku - najczęściej fizyczną - i zwyczajnie nie potrzebują uczyć się języka.
Niektórzy założyli tu własny biznes – prowadzą firmy sprzątające czy budowlane. Niedawno w Mullingar Polacy otworzyli sklep z herbatami liściastymi – jeden z tych, które dobrze znamy w Polsce. Prosperuje świetnie – z małego kramiku, który mieścił dwie osoby rozrośli się do sklepu, gdzie możesz przyjść i wypić tę herbatę.
Obserwowałaś w ciągu tych siedmiu lat jakiś większy odpływ imigrantów?
Tak – trzy lata temu. Wiele osób straciło pracę i uznało, że pora wracać do domu, skoro udało im się zebrać już trochę oszczędności na lepszy start w Polsce. Niektórych zmusiła do tego sytuacja rodzinna. Były to przede wszystkim osoby, które z góry zakładały, że nie zostaną w Irlandii na stałe. Nie przesiąknęły tutejszą kulturą, nie brały udziału w miejscowych wydarzeniach i nigdy nie zintegrowały się z lokalną społecznością. Dużą barierą w ich przypadku na pewno był brak płynnej znajomości języka angielskiego.
Postrzeganie Polaków w oczach Irlandczyków zmieniło się?
Na pewno tak. Polscy pracownicy cieszą się szacunkiem wśród Irlandczyków jako bardzo ciężko pracujący i skrupulatni. Jeśli pójdziesz nawet do kawiarni, gdzie spotykasz pracownice z Polski – dziewczyny są uśmiechnięte, parzą świetną kawę i widać, że chcą podwyższać kwalifikacje w swoim zakresie.


Osobiście jestem bardzo dumna, kiedy w banku czy na poczcie obsługuje mnie Polka. Uwielbiam sytuacje, kiedy próbuję załatwić coś w jakiejś firmie usługowej – graficznej czy zajmującej się cyfrowym marketingiem, a tam odzywa się do mnie pani Dagmara czy pani Jola. To tylko dowodzi, jak ambitnym jesteśmy narodem i jak idziemy do przodu. Wizerunek Polaka–„Chińczyka Europy” odchodzi w przeszłość i powinniśmy być z tego dumni.
Co daje ci dzisiaj najwięcej frajdy z życia w Irlandii?
Fakt, że kiedy idę do pubu w Irlandii, to jest tam muzyka na żywo - bo to uwielbiam. Tak zresztą poznałam mojego męża. Do tego tutejszy klimat – ludzie są tu bardzo sympatyczni, pomocni, ciekawi świata. Jestem ostatnio zafascynowana starszymi kobietami, które lecą sobie do Wrocławia pozwiedzać albo na zakupy.
Irlandczycy są też bardzo otwarci na obcokrajowców. Pamiętam, że na początku, kiedy kaleczyłam angielski, często podpowiadali właściwe słowa, starali się ułatwiać komunikację. Irlandczycy to historycznie naród imigrantów, w dużej części rozproszony po świecie, licznie reprezentowany w Stanach Zjednoczonych i Australii. Mają więc w sobie świadomość jak ciężko żyć na emigracji i jak trudno o akceptację wśród obcych. Wiedzą, że żyjąc w innym kraju, wykonujesz w zasadzie podwójną pracę – musisz zarabiać na swoje utrzymanie, a jednocześnie żeby się zintegrować, dawać trochę więcej od siebie, czytać, słuchać i uczyć się więcej niż w swoim własnym kraju.
A co uwiera?
Zdecydowanie pogoda. (śmiech) W tym roku mieliśmy paskudne lato, cały czas było zimno. Teraz trwa jesień podobna do tej złotej w Polsce, to chyba w Irlandii najlepsza pora roku.


A z innych tematów - jako podatnika zdenerwowało mnie, że w mojej pensji nagle pojawił się tzw. Universal Social Charge (USC) - powszechne obciążenie z tytułu świadczeń socjalnych wprowadzony 1 stycznia 2011 r., czyli podatek znikąd, którym obywatele mieli spłacić państwowy dług.
Media pisały o nim: najbardziej znienawidzony podatek w Irlandii.
Tego podatku nigdy wcześniej nie było, a w skali roku stanowi dość wysokie obciążenie, sięga nawet 11% w zależności od dochodu i potrącane jest od wynagrodzenia jako składka. Mnie to drażniło, ale z kolei rozmawiam z moim mężem Irlandczykiem i on tłumaczy mi, że skoro już musimy jakoś spłacić ten dług, to niech już tak będzie, w końcu kiedyś to zlikwidują. W następnym budżecie na 2016 podatek został zmniejszony o 0,5 pp., co jest dowodem na to, iż sytuacja gospodarcza w Irlandii poprawia się.


To jest właśnie to pozytywne podejście do życia Irlandczyków. Na początku mnie to denerwowało. Wszyscy powtarzali, żeby uśmiechnąć się, spojrzeć na problem z drugiej strony, żeby przestać narzekać. Polacy narzekanie mają w naturze, tymczasem Irlandczycy są naszą odwrotnością. Oni zawsze twierdzą, że wszystko będzie dobrze. Dobrze sprawdza się to w życiu, bo w końcu to też wprowadziłam. Pytałaś mnie o codzienne dojazdy do Dublina – gdybym była dziś tą Kaśką sprzed 7-8 lat, powiedziałabym, że to faktycznie ciężkie i nie do zniesienia. A dziś staram się patrzeć na to z innej perspektywy. Tego też nauczyła mnie Irlandia.
Rozmawiała Malwina Wrotniak-Chałada
Materiał jest częścią projektu „Tam mieszkam”