Zapewne już w środę będziemy wiedzieć, kto został 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Bez względu na to, kto nim zostanie, może dojść do istotnych przetasowań na rynkach finansowych.
Powiedzieć, że oboje pretendentów do waszyngtońskiego tronu są jak ogień i woda, to jakby nic nie powiedzieć. Hillary Clinton przez większość życia była związana z sektorem publicznym: najpierw jako żona gubernatora Arkansas, a później jako pierwsza dama za prezydentury Billa Clintona.
Lwica salonowa…
Po odejściu z Białego Domu pani Clinton przez dwie kadencje zasiadała w Senacie z okręgu nowojorskiego. Clinton ubiegała się o prezydencką nominację Partii Demokratycznej w 2008 roku, ale przegrała rywalizację z Barackiem Obamą. Mimo przegranej powróciła do Białego Domu jako sekretarz stanu (2009-13), czyli jedna z najważniejszych osób w państwie.


Pani Hillary Clinton zarówno jako senator, jak i sekretarz stanu popierała wszystkie wojny wszczynane w XXI wieku przez USA: inwazje na Afganistan i Irak, przewrót wojskowy w Libii oraz rewoltę w Syrii. Wspierała także prozachodni przewrót na Ukrainie oraz dążyła do zbrojnej konfrontacji z Iranem, do czego jednak nie dopuścił prezydent Obama.
Jeśli Hillary Clinton zostanie prezydentem, należałoby oczekiwać kontynuacji obecnej polityki zagranicznej opierającej się na użyciu siły militarnej w celu podtrzymania globalnej hegemonii USA i statusu dolara jako głównej waluty rezerwowej. Z tego punktu widzenia wybór pani senator Clinton byłby w średnim okresie pozytywny dla dolara.
Przeczytaj także
… kontra playboy-miliarder
Donald Trump to pod każdym względem przeciwieństwo Hillary Clinton. Impulsywny, dowcipny (choć nie każdy podziela jego poczucie humoru) i trafiający do serc milionów biedniejszych i słabiej wykształconych Amerykanów Trump kontrastuje z chłodną i antypatyczną przedstawicielką waszyngtońskich elit. Donald Trump jest milionerem z urodzenia, a pierwszy interes zrobił dzięki pieniądzom pożyczonym od ojca.


Majątek zbił na nieruchomościach i kasynach. W czasach kredytowego boomu były to branże „skazane na sukces”. Dobra koniunktura w połączeniu z umiejętnym wykorzystaniem prawa upadłościowego pozwoliła Trumpowi zbić fortunę: w 2016 roku „Forbes” oszacował jego majątek na 3,7 mld dolarów, co plasowało Trumpa na 156. miejscu na liście najbogatszych Amerykanów.
Zanim stanął w wyborcze szranki, Trump słynął przede wszystkim z niewyparzonego języka i zamiłowania do pięknych kobiet (choć nie zawsze z wzajemnością). Zaliczył dwa rozwody, a jego obecna żona jest od niego o blisko ćwierć wieku młodsza. Mimo mocno antyimigranckiej retoryki dwie z trzech żon Trumpa pochodzą z Europy Środkowej, a sam miliarder chętnie korzystał z pracy nielegalnych polskich imigrantów.
Przeczytaj także
Biznesmen i progresywistka
W tegorocznej kampanii wyborczej kwestie merytoryczne zeszły na drugi albo wręcz trzeci plan. Elekcyjna agenda Clinton i Trumpa to głównie mniej lub bardziej chwytliwe hasła. Senator Clinton poszła do wyborów z klasycznie socjalistycznym hasłem „gospodarki pracującej dla każdego” i tym podobnymi frazesami. Opowiada się za podwyższeniem podatków „dla najbogatszych”, ulgami dla najmniej zarabiających, płatnymi urlopami macierzyńskimi oraz za rozbudową tzw. Obamacare – czyli przymusowego i kosztownego dla obywateli systemu ubezpieczeń medycznych.
Hillary Clinton jest wyznawczynią „zmian klimatycznych” i chce jeszcze mocniej subsydiować „zieloną energię”. Jednym z jej głównych postulatów jest też podwyższenie federalnej płacy minimalnej do 12 dolarów za godzinę.
Pani Clinton deklaruje poparcie dla nowych regulacji ograniczających swobodę działania sektora finansowego. Nie bez racji twierdzi, że amerykański „system bankowy jest zbyt złożony i zbyt ryzykowny”. Rzecz w tym, że senator Clinton słynie z tego, że co innego mówi, a co innego robi. I tak chyba jest w tym przypadku, na co wskazywałaby struktura sponsorów jej kampanii wyborczej.
Na liście największych donatorów Hillary Clinton znajdują się m.in. finansista i miliarder George Soros (wyłożył 9,5 mln USD), założyciel funduszu hedgingowego Donald Sussman (21 mln USD) oraz rasowy venture-capitalist Robert Pritzker (7,5 mln USD). Otwarcie i publicznie na rzecz demokratki agituje jeden z najbogatszych inwestorów na świecie – Warren Buffett. Jak obliczył „The Wall Street Journal”, w kampanię Clinton zainwestowało 21 miliarderów, a w Trumpa tylko czterech.
To senator Clinton jest kandydatką finansjery. Firmy z Wall Street wsparły jej kampanię kwotą 72 mln dolarów, wobec czterech milionów wydanych na Trumpa. Łącznie od donatorów, którzy wyłożyli przynajmniej milion dolarów, Clinton zebrała 180 mln USD, a Trump zaledwie 33 mln USD. Przepływy pieniężne – w tym także liczone w dziesiątkach milionów przelewy na rzecz fundacji Clintonów – jasno wskazują, kogo poparł wielki biznes.
Czytaj dalej: Wszystkie problemy z prezydentem Trumpem
Wszystkie problemy z prezydentem Trumpem
Amerykańscy miliarderzy i sektor finansowy jednoznacznie preferują dobrze opłaconych Clintonów względem nieprzewidywalnego biznesmena Donalda Trumpa. Główną wadą miliardera jest to, że zdaje się on być szczerze przekonany do swoich najgłupszych pomysłów w stylu budowy muru na granicy z Meksykiem czy renegocjacji układów o wolnym handlu (przede wszystkim NAFTA).
Co prawa Stany Zjednoczone eksportują stosunkowo niewiele jak na rozmiary swojej gospodarki, to jednak propozycja Trumpa, aby „odbudować amerykańską gospodarkę poprzez zwalczanie wolnego handlu” jest nie tylko niemądra i populistyczna, ale potencjalnie bardzo szkodliwa dla całego świata. Wolny handel był jednym z najważniejszych motorów wzrostu w poprzednich trzech dekadach. Biznesmen Trump zdaje się nie rozumieć, że realizacja jego protekcjonistycznej agendy byłaby szkodliwa dla wszystkich, w tym także dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych.


Groźba zerwania układu NAFTA i otwarta zapowiedź wojny handlowej z Chinami niosłyby trudne do oszacowania negatywne konsekwencje dla światowej gospodarki. Zwrot ku protekcjonizmowi mógłby przyspieszyć upadek dolara jako globalnej waluty rezerwowej i tym samym doprowadzić do poważnego kryzysu gospodarczego tak w USA, jak i Chinach.
Z drugiej strony, Trump trafnie diagnozuje kłopoty amerykańskiej gospodarki: deficyt handlowy, najniższy od 40 lat wskaźnik aktywności zawodowej, anemiczny wzrost gospodarczy i najsłabsze ożywienie od czasów Wielkiej Depresji oraz nadmierne zadłużenie państwa. Warta odnotowania jest propozycja obniżki podatków dochodowych (PIT) oraz reforma podatku od korporacji (CIT).
Donald Trump proponuje ujednolicenie i obniżenie stawki podatku CIT z 35% do 15% zarówno dla dużego, jak i małego biznesu. Zniknąć mają za to ulgi i zwolnienia, dzięki którym wiele amerykańskich korporacji płaci bardzo niskie podatki lub ukrywa dochody w centrach offshore. Trump proponuje tu rodzaj amnestii: jednorazową „dziesięcinę” (10%) od repatriacji korporacyjnych zysków z zagranicy. Choć pozytywne skutki takiego ruchu w programie republikanina wydają się być przesadzone, byłby to ruch we właściwym kierunku. Tak samo jak postulaty dotyczące ograniczenia biurokracji i deklaracja, że każda nowa regulacja federalna musi się wiązać z eliminacją dwóch już istniejących.
Do wyborców Trumpa zapewne przemawiają też postulaty antykorupcyjne, w tym 5-letni zakaz lobbingu dla pracowników Białego Domu i Kongresu. Z punktu widzenia Wall Street zamknięcie tzw. drzwi obrotowych (to określenie na transfery z sektora finansowego do rządu i odwrotnie) byłoby katastrofalna informacją. W końcu to nikt inny jak sekretarz skarbu Hank Paulson - były prezes Goldman Sachs – jesienią 2008 roku za pieniądze podatników uratował przed bankructwem największe firmy finansowe Ameryki.
Duże pieniądze lubią spokój i rządowe wydatki
Żaden biznes nie lubi nieprzewidywalności. A wielki biznes zmian boi się niczym diabeł święconej wody. Zapewne stąd wynika niechęć, jaką Wall Street darzy kandydata Partii Republikańskiej. Banki i korporacje wolą więcej etatyzmu, więcej wydatków państwa i więcej nieprzejrzystego prawa niż prostotę radykalnych rozwiązań Trumpa.


Branży farmaceutycznej z pewnością nie przypadł do gustu postulat likwidacji tzw. Obamacare, dzięki któremu może wysysać miliardy dolarów z kieszeni Amerykanów. Z kolei Hillary Clinton proponująca „darmową edukację” czy nowe wydatki na infrastrukturę to idealna kandydatka dla biznesu liczącego na rządowe zamówienia. Te przykłady pokazują, dlaczego wielkie pieniądze tak chętnie popierają kandydatkę establishmentu i dlaczego tak zwalczają „ludowego biznesmena” Donalda Trumpa.
Nie podejmuję się prognozy, jak rynki finansowe zareagują w środę, 9 listopada. Ale oboje kandydaci niosą ze sobą ogromne ryzyko natury długoterminowej: wybór Trumpa to groźba wojny handlowej, a Clinton zdolna jest do rozpętania nowego konfliktu militarnego. Oba scenariusze byłyby pozytywne dla złota traktowanego jako polisa ubezpieczeniowa przed szaleństwami władzy.
Zakładam, że wybór Hillary Clinton powinien umocnić dolara, zaś prezydent Trump może doprowadzić do znaczącego osłabienia amerykańskiej waluty. W tym kontekście bardzo ciekawie przedstawiają się perspektywy polityki monetarnej w USA. Jeśli wygra Clinton, to zapewne nominuje panią Janet Yellen na drugą kadencję prezesa Rezerwy Federalnej. Oznacza to, że pani Yellen będzie miała więcej czasu na osiągnięcie swojego głównego zadania, czyli wywołania recesji w Stanach Zjednoczonych. Zatem w przypadku elekcji senator Clinton, stopy procentowe w USA będą podnoszone bardzo łagodnie albo wręcz wcale.
Jeśli jednak w Białym Domu zasiądzie Donald Trump, to prezes Fedu będzie miała nieco ponad rok (jej kadencja kończy się w styczniu 2018 r.) na wywołanie recesji. Aby to zrobić, musi podnieść stopę funduszy federalnych powyżej rentowności 10-letnich obligacji skarbowych (obecnie to ok. 1,8%), co implikowałoby przynajmniej 5-6 podwyżek w 2017 roku (po 25 pb. każda). To znacznie więcej, niż obecnie wycenia rynek. Prezydent Trump nie mógłby przy tym protestować, gdyż sam wytykał Rezerwie Federalnej pompowanie baniek spekulacyjnych poprzez utrzymywanie zbyt niskich stóp. Zakładam, że bez względu na wynik wyborów Fed dokona w grudniu podwyżki stóp o 25 pb.
50 biznesów Donalda Trumpa

Donald Trump przekonuje wyborców, że byłby świetnym prezydentem Stanów Zjednoczonych tak, jak jest świetnym biznesmenem. Twierdzi, że zbudował "niewiarygodną firmę", podczas gdy jego przeciwnicy wskazują, że swój majątek odziedziczył. Rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana i wskazuje, że obie strony mogą mieć rację.
Ryzykowny czas zmiany warty
Okres zmiany głównego lokatora Białego Domu często nie jest zbyt szczęśliwy dla amerykańskiego rynku akcji. W ramach tzw. cyklu prezydenckiego pierwszy rok nowego prezydenta (w tym przypadku będzie to rok 2017) jest statystycznie drugim najsłabszym w 4-letniej serii. Ale naprawdę niebezpieczny jest dopiero przypadek, gdy tak jak teraz urzędujący prezydent kończy drugą kadencję.
W dwóch poprzednich przypadkach (B. Clinton i G.W. Bush) odchodzącym prezydentom towarzyszyła bessa na Wall Street – przypominał w maju Wojciech Białek. Dwaj wcześniejsi „dwukadencyjni” prezydenci (R. Reagan i D. Eisenhower), oddając władzę, nie zaszkodzili giełdzie. Ale już koniec drugiej kadencji T. Wilsona w roku 1920 przyniósł spadek cen akcji o jedną trzecią.
Reasumując, niezależnie kto zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych, rynki finansowe mogą reagować dość gwałtownie. Rok 2017 zapowiada się równie turbulentnie, co 2016. Zakładam, że wybór Donalda Trumpa może przyspieszyć nieuniknione przesilenie w ramach kryzysu nadmiernego zadłużenia, skutkujące wyłonieniem się nowego ładu monetarnego. Wybór Hillary Clinton to przedłużenie agonii, status quo w otoczeniu niskich stóp procentowych i względnie mocnego dolara.