Hillary Clinton i Donald Trump nie przedstawili przekonującej wizji wyrwania z marazmu największej gospodarki świata. Jedno jest pewne: on chce podatki obniżyć, ona je podnieść.


To miało być starcie charyzmatycznego ludowego trybuna ze sztywną i nieszczerą przedstawicielką establishmentu. Miały padać ostre słowa i cięte riposty. Przyjmowano nawet zakłady, czy kandydatka Demokratów dotrwa do końca debaty. Widownia miała przekroczyć sto milionów i zrównać się z finałem Super Bowl.
Ci w Europie, którzy się na ten wabik złapali, zapłacili bezsenną nocą i nadwyrężoną od częstego ziewania szczęką. Debata była nudna, przewidywalna i nie wniosła niczego nowego. Donald Trump i Hillary Clinton usiłowali udowodnić rodakom, że nadają się na prezydenta, a ich konkurent nie ma ku temu kwalifikacji.


Etatyzm kontra populizm
Pierwsza część debaty była poświęcona gospodarce, co – przynajmniej w teorii – mogło przysporzyć punktów Trumpowi. Ale kandydat republikański jedynie powtórzył to, co mówił od początku kampanii: że Meksyk i Chiny „kradną” Amerykanom pracę. Winne temu są NAFTA (porozumienie o wolnym handlu pomiędzy USA, Kanadą i Meksykiem) i dewaluujące juana Chiny. Zupełnie jakby Fed nie robił tego samego z dolarem.
Trump chciałby renegocjować porozumienia handlowe i groził nałożeniem ceł na towary importowane przez amerykańskie korporacje do Ameryki. Jakby nie zdawał sobie sprawy, że wprowadzenie ceł wywoła symetryczną reakcję uderzającą w amerykański eksport i amerykańskie „jobs”.
Jedynym konkretem była zapowiedź redukcji stawki podatków od przedsiębiorstw. Amerykański CIT dla korporacji (tj. dla dochodu powyżej 18,33 mln USD) wynosi 35%, ale ze względu na setki ulg, zwolnień i luk efektywna stawka tego podatku wynosi 13%. Donald Trump chciałby obniżenia stawki CIT z 35% do 15% i drastycznego uproszczenia systemu podatkowego.
Z ust rasowego kapitalisty i kandydata Partii Republikańskiej ani razu nie padły słowa „wolny rynek” czy „przedsiębiorczość”. Za to Trump wielokrotnie przypominał o 20 bln USD długu publicznego. „Jesteśmy narodem dłużników” - konkludował kandydat Republikanów.
Senator Clinton wyszła z typowo etatystyczną agendą, postulując podniesienie podatków „dla najbogatszych”, zwiększenia płacy minimalnej, dotowanie energetyki odnawialnej i zwiększenie nakładów na edukację. Ani słowa o tym, jak sfinansować nowe wydatki przy niemal 20 bilionów długu publicznego. Za to dużo lewicowej frazeologii o „równej płacy dla kobiet”, dzieleniu się zyskami ze społeczeństwem i „wspieraniu” klasy średniej.
Slogany bez obietnic
Choć Donald Trump nawet nie zająknął się o wolnym rynku, to odważył się przywołać ducha Ronalda Reagana – prezydenta, który w latach 80. dokonał liberalizacji amerykańskiej gospodarki. Trump chciałby powtórzyć wyczyn Reagana na polu uproszczenia horrendalnie skomplikowanego i rozdętego prawa podatkowego.
Ta klasycznie republikańska propozycja spotkała się z ripostą senator Clinton, jakoby Trump chciałby obniżyć podatki... samemu sobie. Była sekretarz stanu doszła nawet do dość karkołomnej tezy, że to zafundowane przez Republikanów obniżki podatków w 2008 roku doprowadziły do kryzysu finansowego. Trump replikował, że Stany Zjednoczone przeżywają obecnie najsłabsze ożywienie gospodarcze od lat 30. XX weku.
„Ten kraj potrzebuje kogoś, kto zna się na pieniądzach” - zachwalał swoją kandydaturę miliarder Trump. Pani Clinton odpowiedziała, że ktoś, kto sześć razy zbankrutował nie jest dobrym kandydatem na prezydenta USA. Ta riposta była w moim mniemaniu dość ryzykowna: akurat praktyka w bankrutowaniu może się następnemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych przydać.
Ciekawie zrobiło się chyba tylko w okolicach 30. minuty debaty, gdy Donald Trump przypuścił frontalny atak na politykę Rezerwy Federalnej. „Fed nie wykonuje swojej roboty (…) Fed jest bardziej upolityczniony niż senator Clinton” - powiedział kandydat Republikanów. Mamy bańkę na rynku akcji, która pęknie, gdy Fed podniesie stopy – perorował Trump. Szkoda, że nie dodał, że taka polityka monetarna zapewne znakomicie sprzyja jego interesom.
Za to zabawnie brzmiały oskarżenia senator Clinton, jakoby Trump był uzależniony od bankierów z Wall Street. Taka sugestia padła z ust osoby, której kampanię sponsorują największe banki inwestycyjne i którą otwarcie popiera liczne grono miliarderów z Warrenem Buffettem na czele.
Przeczytaj także
Debata rozczarowała. Kandydaci odgrywali role rozpisane przez doradców. Chyba największym zaskoczeniem jest to, że bardziej autentycznie wypadła senator Clinton. Hillary była uśmiechnięta, wyglądała na wyluzowaną i pewną siebie. Mówiła spokojnie i z przekonaniem, nawet gdy jej wypowiedzi nie miały większego sensu.
Trump był sztywny, sprawiał wrażenie zadufanego. Próbował przebić się z prostym przekazem, ale chyba zbyt często gubił wątek, co nie zwiększało jego siły przekonywania. W niczym nie przypominał błyskotliwego mówcy i charyzmatycznego lidera z ostatnich miesięcy.
Przez prawie cały czas trwania debaty rosły notowania kontraktów terminowych na indeks S&P500. O ile podczas regularnej sesji nowojorskie indeksy zaliczyły niemal jednoprocentowe spadki, to do godziny 5:20 czasu polskiego kontrakty na S&P500 poszły w górę o niemal 0,5%.
Cydejko: Z Clinton Co. nudno, ale z Trump Intl. nie wytrzymasz miesiąca

Z kim zawarłbyś kontrakt, umowę o współpracę, związałbyś swój sukces i życie? Z Donaldem Trumpem czy Hillary Clinton? W której korporacji chciałbyś pracować, Trump Intl. czy Clinton Co.? Skoro tylko taki wybór amerykańskie elity dały swojemu społeczeństwu i międzynarodowej społeczności.