Ile naprawdę wynosi inflacja w Polsce? Czy GUS fałszuje statystyki, a w „realu” ceny pędzą w górę i nad Wisłą zapanowała drożyzna? Od dawna gospodarcza tematyka tak bardzo nie rozgrzewała emocji "zwykłych ludzi", a ekonomia nie była tak blisko ich codziennego życia.
Ekonomiści znaleźli się w pułapce. Chcąc możliwie najprościej opisać skomplikowaną rzeczywistość i przewidzieć, jak będzie ewoluowała w przyszłości (a nawet tą przyszłość kształtować), stworzyli instrumentarium, które czasami prowadzi ich na manowce (a czasami przynosi świetne rezultaty), przesłaniając realny świat liczbami i korelacjami. Ponadto, starając się dotrzeć do jak najszerszej grupy odbiorców i wytłumaczyć, jak ich zdaniem funkcjonuje gospodarka, są zmuszeni do stawiania tez prostych i ostrych, nierzadko stając (nawet mimowolnie) po jednej ze stron politycznej barykady.
Z taką sytuacją mamy obecnie do czynienia nad Wisłą, gdzie rozgorzała publiczna debata o „inflacji” fałszowanej jakoby przez Główny Urząd Statystyczny. Zauważający dynamiczne wzrosty cen niektórych produktów Polacy konfrontują swoje obserwacje ze statystyką publikowaną przez GUS i nie wierzą własnym oczom. „Inflacja na poziomie 2,9 proc.? Niemożliwe. Przecież wszystko strasznie podrożało”. Odpowiedź nasuwa się sama: coś tu nie gra. Albo GUS nie potrafi policzyć, ile naprawdę wynosi inflacja, albo po prostu nie chce tego zrobić. Czyli fałszuje dane. Z kolei makroekonomiści opierający się na wyliczeniach statystyków uspokajają: „Jaka drożyzna? Inflacja to tylko 2,9 proc., a możliwe, że nawet mniej”.
Tymczasem w rozdźwięku między wskaźnikiem makroekonomicznym a mikroekonomiczną obserwacją nie ma nic dziwnego. Kontrowersje wynikają przede wszystkim z niezrozumienia, czym jest „wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych” (bo o nim zazwyczaj mówi się w odniesieniu do inflacji) i jak się go wylicza, oraz z niewiedzy, że przy obecnych (statystycznie) niskich odczytach nie ma większego znaczenia dla stanu portfeli wielu z nas. O tym w pierwszej kolejności decydują inne czynniki, dzięki którym utrzymujemy wydatki w ryzach (wbrew wskaźnikowi GUS-u) albo jesteśmy skazani na wydawanie coraz wyższych kwot i „drożyzna” doskwiera nam bardziej, niż wskazuje GUS.


Kto jest w błędzie?
Zanim jednak przejdziemy do istoty tekstu, powtórzmy wielokrotnie przytaczane uzasadnienia rozbieżności między wskaźnikiem publikowanym przez GUS a odczuciami ludzi. Makroekonomiści najczęściej wskazują na zawodność ludzkiego umysłu - na postrzegane przez nas tempo zmian cen decydujący wpływ mają zmieniające się koszty towarów i usług, które nabywamy najczęściej, czyli np. żywności, oraz te wydatki, które jesteśmy w stanie łatwo wyodrębnić, bo są unikatowe, np. comiesięczną wizyta u fryzjera czy w kinie.
Z drugiej strony można wskazać zarzuty wobec samego wskaźnika, bazującego wszak na informacjach o wzorcach konsumpcyjnych pochodzących z gospodarstw domowych. Tu zawsze można postawić zarzut nierzetelności (bardzo dokładne prowadzenie ewidencji zakupów) lub nieuczciwości (czy każdy przyznaje się do faktycznych wydatków na alkohol czy papierosy?) ankietowanych i nieodpowiednim doborze próby. Po zebraniu tych informacji GUS tworzy wagi przypisane konkretnym grupom dóbr i to one, wraz z cenami zbieranymi w punktach sprzedaży, stanowią o wysokości głównego wskaźnika (więcej na temat konstrukcji wskaźnika można przeczytać w poniedziałkowym komunikacie GUS). Dużo bardziej reprezentatywne byłyby wyliczenia na podstawie informacji z paragonów fiskalnych – w końcu sklepy prowadzą elektroniczną ewidencję sprzedaży. Być może lepiej dla nas, że władza nie zagląda tak głęboko w nasze życie osobiste? GUS już rozpoczął jednak współpracę z sieciami handlowymi - na razie są to projekty pilotażowe.
Wciąż jednak musi się borykać z licznymi trudnościami. Dzięki rozwojowi gospodarki rynkowej i konkurencji, konsument ma dostęp do niezwykle szerokiego asortymentu towarów i, w mniejszym stopniu, usług. Dobra te oferowane są w tysiącach punktów sprzedaży i w przytłaczającej większości przypadków to od sprzedającego zależy ich cena (wyjątkiem są np. papierosy). Ponadto, ceny potrafią się zmieniać z dnia na dzień, choćby dzięki czasowym promocjom. To znacząco utrudnia śledzenie zmian cen (odnoszonych do poziomów sprzed miesiąca i roku) statystykom, nie wspominając o zwykłych konsumentach. A jak na tej podstawie ocenić poziom inflacji? To dopiero zagwozdka. Ankieterzy GUS-u starają się rozwiązać ten problem, zbierając ceny tych samych produktów nie tylko w różnych punktach sprzedaży, ale i porównując je w wielu „punktach” tego samego okresu, czyli np. kilka razy w miesiącu, a następnie je uśredniając.
Bogactwo oferty sprzedażowej powoduje również konieczność znalezienia porównywalnych substytutów, by prawidłowo ocenić zmianę ceny. GUS stara się zidentyfikować dobra o zbliżonej użyteczności, ale ta jest kwestią subiektywną, dość przywołać spór między entuzjastami coca-coli i pepsi. Możliwe, że zmiana ceny akurat naszego ulubionego serka jest większa niż tego wybranego przez GUS albo na odwrót, podobnie z butami, które już dawno sobie upatrzyliśmy.
Każdy ma „swoją inflację”
Jednak kluczowe znaczenie mają nie ewentualne wady obserwacji na poziomie makro i mikro, ale sam fakt, że wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych (CPI) mierzy po prostu co innego, niż wielu się wydaje. Jego odczyty mają informować o inflacji, czyli zmianie siły nabywczej pieniądza, a nie zmianie „kosztów życia” każdego z nas.
Każdy ma swój zmienny koszyk nabywanych towarów i usług, który może drastycznie odbiegać od koszyka reprezentatywnego dla „przeciętnego Kowalskiego”, opracowywanego przez statystyków. Poza „oczywistymi oczywistościami” – inna jest struktura konsumpcji osób zamożnych, a inna biednych; inna osób mieszkających w wynajmowanym mieszkaniu w dużym mieście, a inna osób żyjących na wsi „na swoim”; inna studentów, a inna emerytów – istnieją różnice trudniejsze do uchwycenia z „lotu ptaka”, czyli zależne od stylu życia, niekoniecznie typowego dla szerokiej grupy, do której dana jednostka należy. Michał Żuławiński przed dwoma laty podał specyficzny przykład osoby, która:
- nie ma samochodu i korzysta z roweru (odpada koszt zakupu auta i jego utrzymania),
- nie pije i nie pali (odpadają napoje alkoholowe i wyroby tytoniowe) oraz
- zakończyła edukację i nie finansuje edukacji innych osób.
Taki „Kowalski” nie musi się zatem specjalnie kłopotać kosztami transportu (ponad 10-proc. udział w standardowym koszyku inflacyjnym), alkoholu i wyrobów tytoniowych (ponad 6-proc. udział) czy edukacji. A te kategorie odpowiadają za niemal 18 proc. koszyka GUS. W jego przypadku rosną zatem wagi innych kategorii, w których wzrost cen może znacząco się różnić. A mówimy o poziomie kategorii, a nie pojedynczych dóbr!
Dodatkową kwestią jest nieobecność w koszyku istotnego wydatku – poniesionego na zakup mieszkania. Jest to jednak całkowicie zrozumiałe, bo dodatkowo „zakłóciłoby” odczyt inflacji ze względu na kolosalne różnice między lokalizacjami. Jak szybko drożeją mieszkania w Warszawie, a jak w Bolesławcu? Jakie znaczenie dla poszukującego mieszkania w Bolesławcu ma zmiana cen w stolicy? Jak określić porównywalny standard? To zresztą typowy dla makroekonomii problem – jeśli nie za bardzo da się coś sensownie policzyć, to lepiej udawać, że tego nie ma. Tymczasem wydatek na zakup mieszkania jest najpewniej największym pojedynczym wydatkiem wielu gospodarstw domowych i z punktu widzenia jednostki koszt ten jest niezwykle istotny w strukturze wydatków, także jako rata kredytu, zależąca nie tylko od zmiennej stopy procentowej i okresu kredytowania, ale i samej ceny nieruchomości.
Osobną kwestią przychodzącą do głowy w kontekście mieszkań, które w dzisiejszym świecie pełnią rolę dobra tak konsumpcyjnego, jak i inwestycyjnego, pozostaje wybór właśnie „inflacji konsumenckiej” jako najwłaściwszej miary zjawiska tempa utraty siły nabywczej pieniądza. Dzięki relatywnie szybkiemu bogaceniu się społeczeństwa i już osiągniętemu stosunkowo wysokiemu poziomowi życia, nie będąc na skraju egzystencji, możemy sobie pozwolić na odkładanie części bieżących dochodów i inwestowanie ich. Casus mieszkań wskazuje, że niektóre popularne dobra inwestycyjne drożeją wyraźnie szybciej, niż konsumpcyjne. A zatem z tej perspektywy faktyczna siła nabywcza pieniądza obniża się dużo bardziej dynamicznie, niż pokazuje wskaźnik GUS-u. Istnieją także inne, mniej popularne miary inflacji – deflator PKB, ceny producentów (PPI) czy tempo wzrostu podaży pieniądza.
Poza tym, jednostki różnie reagują na zmiany cen i dlatego „drożyzna” przy stosunkowo niewielkiej, a przy tym zróżnicowanej między substytutami, zmianie cen dotyka ludzi z różną siłą. Widząc, że mięso wieprzowe znacząco podrożało, konsument ma do wyboru: kupić je mimo to, kupić go mniej, poszukać innego sklepu (z inną ceną), poczekać na promocję, kupić inne mięso, całkowicie z mięsa zrezygnować. Zmiany cen słabiej uderzają w osoby bardziej elastyczne i wydające pieniądze z większym namysłem, choć oczywiście i one mogą odczuć podwyżki w swoich portfelach. Z perspektywy makroekonomicznej zmiana na poziomie mikro może być trudna do wychwycenia w krótkim czasie. A rezultat i tak będzie efektem uśrednienia różnych zachowań jednostek.
Inflacja nie jest najważniejsza
Zmiana wysokości wskaźnika towarów i usług konsumpcyjnych ma też w wielu przypadkach relatywnie niewielkie znaczenie w świetle obecnej sytuacji w polskiej gospodarce, a co za tym idzie bogacenia się i rosnących aspiracji polskiego społeczeństwa. Efekt dochodowy jest szczególnie widoczny w tych grupach wiekowych, w których ludzie pną się po ścieżce kariery i wraz ze wzrostem zarobków żyją na coraz wyższym poziomie, zmieniając wzorce konsumpcyjne. W ich przypadku wzrost ceny sera gouda ma mniejszy wpływ na stan portfela niż fakt, że coraz częściej zamiast sera gouda sięgają po wyroby francuskie. Tańszy samochód zastępują droższym, z wyższej półki. Kupują najnowszego smartfona, drona, markowe ubrania i e-hulajnogę. Na wakacje wybierają się nie nad polskie jezioro, ale na Seszele. W efekcie „na życie” wydają coraz więcej i to wcale nie z powodu wzrostu cen.
Z perspektywy makroekonomicznej różnica miedzy inflacją na poziomie 1,4 proc. rocznie a 3,6 proc. rocznie jest kolosalna – z perspektywy osób cieszących się rosnącymi dochodami i coraz wyższą stopą życiową - ma niewielkie znaczenie. Dla nich istotna może być za to realna stopa procentowa – ważne by była dodatnia, co pozwoli uniknąć erozji oszczędności. Oczywiście w niektórych przypadkach i pewnych warunkach niska inflacja także bywa zabójcza. GUS-owska inflacja ma za to istotne znaczenie dla osób, których świadczenia są waloryzowane na jej podstawie, m.in. emerytów. To jednak (wciąż) mniejsza część polskiego społeczeństwa. A i ona coraz częściej czerpie dochody z innych źródeł.
Poziomem raportowanej przez GUS inflacji CPI (przy obecnych jej poziomach) należy się natomiast przejmować w szerszym kontekście, ponieważ jej odczyty wpływają na decyzje kreatorów polityki gospodarczej (ci często zwracają uwagę na inflację bazową, a spośród kilku jej miar - na inflację z wyłączeniem cen żywności i energii) oraz rynków finansowych.
Bezpośrednio na stan Twojego portfela wskaźnik ten ma prawdopodobnie jednak dużo mniejszy wpływ niż indywidualna, zmienna „inflacja stylu życia”.