„Są trzy rodzaje kłamstw:
kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki” – mawiał Mark Twain. Do tej klasyfikacji
jak ulał pasuje pojęcie „inflacji bazowej”.


Najpopularniejszą miarą inflacji w Polsce jest wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych (CPI) publikowany co miesiąc przez Główny Urząd Statystyczny. GUS mierzy zmiany cen wybranych dóbr, które w określonych proporcjach tworzą tzw. koszyk inflacyjny. W listopadzie wzrost CPI wyniósł 2,5 proc. rdr, po raz pierwszy od 5 lat osiągając cel Narodowego Banku Polskiego.
W przeszłości osiągnięcie przez inflację CPI docelowego poziomu skłaniało Radę Polityki Pieniężnej do podniesienia stóp procentowych, aby wyhamować wzrost cen w gospodarce. Ale nie tym razem. Większość członków RPP nie ma ochoty na zaostrzenie polityki monetarnej i nic sobie nie robi z coraz szybszego wzrostu kosztów życia.


„Gołębim” członkom RPP w sukurs zwykle przychodzi tzw. inflacja bazowa. Czyli wskaźnik CPI z wyłączeniem żywności, paliw i energii. A więc dziwnym trafem właśnie tych kategorii, w których wzrost cen jest najszybszy. We wtorek NBP poinformował, że inflacja bazowa wyniosła zaledwie 0,9% rdr. Idę o zakład, że ta informacja zostanie użyta na potrzebę uzasadnienia bierności przez przynajmniej niektórych członków Rady Polityki Pieniężnej.


Droga do piekła jest wybrukowana dobrymi intencjami
W założeniach stojących za koncepcją inflacji bazowej nie ma nic złego. To wskaźnik mający za zadanie „oczyszczenie” wskaźnika inflacji cenowej z wpływu zewnętrznych i nierzadko nieprzewidywalnych szoków podażowych: np. spadku zbiorów płodów rolnych z powodu niekorzystnych warunków pogodowych czy ograniczenia dostaw ropy naftowej. Inflacja bazowa ma zatem „wygładzać” trend inflacyjny z przypadkowych wahnięć.
Ponadto ekonomiści tłumaczą, że obserwacja inflacji bazowej pozwala na oszacowanie siły „inflacji krajowej” napędzanej przez wzrost płac. Zatem ma być ona nie tylko bardziej wiarygodnym miernikiem inflacji, ale też ułatwiać ocenę polityki pieniężnej banku centralnego. Tolerując wysoką inflację CPI, przedstawiciele władz monetarnych (i to nie tylko w Polsce) często tłumaczą się, że nie mają wpływu na ceny surowców czy żywności i nie będą reagowali podwyżkami stóp procentowych np. na wzrost cen ropy naftowej.
Maskowanie skali inflacji
Problem w tym, że jakimś dziwnym trafem inflacja bazowa na ogół kształtuje się na niższych poziomach niż dynamika całego CPI. W XXI wieku w Polsce mieliśmy właściwie tylko jeden okres, gdy inflacja bazowa była trwale i wyraźnie wyższa od inflacji CPI. Działo się to pomiędzy marcem 2013 a wrześniem 2016 – czyli w deflacyjnym epizodzie wywołanym przez gwałtowny spadek cen ropy naftowej i równoczesną bessę na rynkach płodów rolnych. Ale generalnie w latach 2001-17 inflacja bazowa była niższa od inflacji CPI przez 67,5 proc. tego okresu.
Nieobeznanych w arkanach statystyki gospodarczej dodatkowo drażni fakt, że to przecież wzrost cen żywności, paliw i energii jest na ogół najbardziej odczuwalny. To właśnie te dobra kupujemy najczęściej i najbardziej nas boli, gdy drożeją. O ile nie bardzo nas rusza wzrost cen kupowanej raz na 10 lat pralki czy lodówki, to już nawet niewielka podwyżka cen benzyny budzi negatywne emocje.
Zatem to właśnie to wszystko, co jest poza inflacją bazową, decyduje o sile „inflacji odczuwalnej”. Warto też mieć na uwadze, że każdy ma własną inflację. Wzrost cen w każdego uderza z inną siłą, w zależności od struktury wydatków.
Co więcej, bez żywności, paliwa i energii nie jesteśmy w stanie funkcjonować. Dla tej grupy dóbr właściwie nie istnieją substytuty. Możemy zaoszczędzić na pozostałych kategoriach (np. odzieży czy łączności) albo zrezygnować z hoteli, restauracji czy dostępu do „rekreacji i kultury”. Ale bez benzyny, chleba czy energii elektrycznej daleko nie zajedziemy. W tym kontekście inflacja bazowa rysuje się wręcz jako antywskaźnik inflacyjny.


Wśród ekonomistów nie ma zgodności co do tego, jak mierzyć inflację, ani nawet co do samej definicji tego zjawiska. Być może sytuację uprościłoby utożsamienie inflacji z dynamiką podaży pieniądza, choć i ten wskaźnik nie jest wolny od sporów metodologicznych. I wtedy Narodowy Bank Polski mógłby zrezygnować z „targetowania” cen w gospodarce na rzecz łatwiejszego celu w postaci maksymalnego tolerowanego wzrostu podaży pieniądza. Czyli czegoś, na co NBP ma silne przełożenie przy wykorzystaniu obecnych narzędzi” stóp procentowych, rezerwy obowiązkowej i (po ewentualnym połączeniu z KNF) regulacji kapitałowych dla banków.