Doczekaliśmy czasów, gdy lokaty bankowe praktycznie przestały płacić jakiekolwiek odsetki, a tradycyjne oszczędzanie w zasadzie straciło rację bytu. Oszczędzający zostali postawieni pod ścianą i przymuszeni do wzięcia udziału w grze, której podjąć nie chcieli.


Pod koniec maja Rada Polityki Pieniężnej ścięła stopy procentowe praktycznie do zera. Po trzech „covidowych” obniżkach stopa referencyjna w Narodowym Banku Polskim została obniżona z 1,50 proc. do ledwie 0,10 proc. Uważam, że wiosenne decyzje RPP były błędne, szkodliwe i zwyczajnie niepotrzebne. Ale moja opinia nie zmieni sytuacji, że od czerwca 2020 roku trzymanie większej gotówki w polskim banku oznacza godzenie się na ponoszenie strat w ujęciu realnym.
Gdy lokaty przeistaczają się w LOLkaty
W ślad za stopami procentowymi w NBP i na rynku międzybankowym poszło oprocentowanie lokat. W wielu bankach standardem stały się pseudo lokaty oprocentowane na 0,01 proc. w skali roku. Ulokowanie w ten sposób 100 000 złotych na trzy miesiące wygeneruje odsetki wynoszące 83 grosze, dodatkowo pomniejszone o 19-procentowy podatek Belki. Dlatego tego typu oferty nazwaliśmy LOLkatami, ponieważ wywołują tylko śmiech.
Przeczytaj także
Śmiesznie przestało być, gdy LOLkaty stały się bankowym standardem. Obecnie LOLkata oferująca 0,05 proc. zajęłaby 4 miejsce w zestawieniu najlepszych depozytów terminowych na 3 miesiące. Te niepoważnie niskie odsetki w żaden sposób nie rekompensują oszczędzającemu utraty siły nabywczej pieniądza. Ba, często nawet nie pokrywają kosztu utraty wolnego czasu potrzebnego na założenie takiej „lokaty”. Lepiej już zostawić kasę na zwykłym rachunku a vista, w ramach którego w każdej chwili możemy zamienić bankowy zapis na fizyczną gotówkę. I lokować ją w przysłowiowym materacu, bo „rentowność” obu inwestycji jest już niemal identyczna.
Rzecz jasna rozmaici „łowcy okazji” wciąż mogą polować na coraz rzadsze oferty promocyjne „nawet” 2,50 proc. na koncie oszczędnościowym. Są to propozycje obwarowane licznymi warunkami, jednak z reguły dla niskich kwot i ograniczone do kilku miesięcy. Zatem na dłuższą metę pozostaje tylko oferta standardowa, zwykle przynosząca wyraźnie mniej niż 1 proc. rocznie.
Oszczędzanie przynosi straty
Równocześnie z finansowego równania nikt nie wyciągnął inflacji. Według Głównego Urzędu Statystycznego w czerwcu 2020 roku koszyk cen dóbr i usług konsumpcyjnych był o 3,3 proc. droższy niż przed rokiem. Tzw. inflacja bazowa – czyli wskaźnik cen nieuwzględniający żywności, paliw i energii – sięgnęła aż 4,1 proc. i była najwyższa od 2001 roku. Co więcej, tak wysoka inflacja CPI najprawdopodobniej utrzyma się do końca roku i zapewne w kolejnych latach także pozostanie relatywnie wysoka. Nawet jeśli wskaźnik CPI nie jest idealnym odzwierciedlaniem faktycznej inflacji, to można założyć, że siła nabywcza naszych oszczędności co roku będzie malała o 2-3 proc.


W normalnych czasach bankowy depozyt oprocentowany był na tyle wysoko, że nawet po „obelkowaniu” pozwalał przynajmniej zachować realną wartość oszczędności. Gdy stopy procentowe wynoszą np. 5 proc. przy inflacji szacowanej na 3 proc., to trzymanie oszczędności w banku ma sens, ponieważ pozwala obronić się przed utratą siły nabywczej pieniądza. Realnie na tym raczej nie zarobimy, ale przynajmniej wyjdziemy na zero przy stosunkowo niskim ryzyku.
Teraz ta opcja przestała istnieć. Przy nominalnych stopach procentowych na zerze i inflacji rzędu 3-4 proc. realna stopa procentowa stała się głęboko ujemna. To jeden z przejawów represji monetarnej. Społeczeństwom zachodnim reżym realnie ujemnych stóp zaprowadzono już dekadę temu. U nas on się właśnie rozpoczął. I zapewne potrwa przynajmniej kilka lat, bo żaden z rynkowych ekonomistów nie oczekuje podwyżki stóp procentowych w NBP przed końcem 2021 roku. A doświadczenia strefy euro, Szwajcarii czy Japonii pozwalają oczekiwać, że taki stan potrwa lata. I może się wręcz pogorszyć, przybierając postać już nie tylko realnie, ale nawet nominalnie ujemnych stóp procentowych.


Wniosek z tego jest prosty. Jeśli trzymasz oszczędności na śmiesznie oprocentowanym wkładzie bankowym, to realnie tracisz 2-3 proc. rocznie. I tak co roku przez nie wiadomo jak długi czas. Jeśli akceptujesz ten stan rzeczy, to odpuść sobie czytanie dalszej części artykułu. Jeśli jednak chcesz bronić swoich pieniędzy, to musisz zacząć inwestować. Czyli wystawić swoje oszczędności na ryzyko ich utraty w celu uzyskania stopy zwrotu przewyższającej inflację. Do tej gry zmusili nas członkowie Rady Polityki Pieniężnej, sztucznie zaniżając stopy procentowe przy wciąż wysokiej inflacji.
Myśl portfelowo
Nie jest moją rolą wskazanie konkretnego i „jedynie słusznego” rozwiązania. Każdy z nas ma inne potrzeby, inne preferencje, inny horyzont czasowy i inny apetyt na ryzyko. Sądzę jednak, że warto zacząć myśleć portfelowo. To znaczny, że zamiast wrzucać wszystkie pieniądze do jednego worka, dzielimy kapitał na transze, które lokujemy w kilku różnych klasach aktywów. Inwestowanie to nie wyścigi konne. Tu nie stawiamy wszystkiego na jednego konia, tylko rozdzielamy pieniądze na cały tabun. Każdy koń dotrze do mety w innym tempie, dowożąc lepszą bądź gorszą (czasem ujemną!) stopę zwrotu. Liczy się, aby sumarycznie byłą ona wyższa od skumulowanej inflacji.
Jeśli do tej pory oszczędzałeś ostrożnie i konserwatywnie stawiając głównie na bankowe lokaty lub obligacje skarbowe, to teraz musisz sięgnąć po bardziej ryzykowne aktywa, jeśli chcesz pobić inflację. Oczywiście, nie trzeba inwestować wszystkich pieniędzy! Warto – a może wręcz powinno się – pozostawić odpowiednią poduszkę finansową (tzw. pieniądze na czarną godzinę) oraz bufor płynnościowy. Przy odrobinie szczęścia i dobrej strategii wystarczy zaryzykować choćby 10-20 proc. kapitału, aby cały portfel „dowiózł” wynik realnie nieujemny.
Patrząc na zachowanie światowych rynków finansowych, łatwo dostrzec, że wielu inwestorów zmuszonych zostało do podjęcia niechcianego ryzyka. Od czterech miesięcy w górę idą notowania akcji, złota, srebra i surowców. To są właśnie objawy ucieczki od aktywów wolnych od dochodu, jakimi stały się obligacje skarbowe i bankowe depozyty. Na rynkach rządzi teraz TINA (ang. there is no alternative – nie ma żadnej alternatywy), przymuszająca inwestorów do kupowania przewartościowanych akcji lub szukania ucieczki w metalach szlachetnych czy nieruchomościach.
Kto nie ryzykuje, ten nie je
W ten oto sposób wszyscy oszczędzający zostali postawieni w rolę kapitalisty. Jeśli chcą przeżyć, to muszą ryzykować. Co gorsza, z roku na rok zawęża się pole manewru i spada liczba inwestycyjnych opcji. Za sprawą nieograniczonych programów QE (zwanych też „dodrukiem pieniądza”) znikł sens kupowania obligacji skarbowych. To znaczy, przestał mieć sens trzymania tych papierów do dnia wykupu. Spekulacja obligacjami (czyli obstawianie dalszego wzrostu ich cen) trzyma się mocno. Wykastrowaniu uległa nawet oferta detalicznych obligacji skarbowych, które od maja emitowane są na znacznie gorszych warunkach. Przede wszystkim przycięte zostały marże w przypadku obligacji indeksowanych inflacją CPI, co sprawiło, że papiery te w zasadzie przestały chronić przed inflacją (ze względu na podatek Belki).
Kolejne na liście są zwykle nieruchomości, w warunkach polskich zwykle rozumiane jako bezpośrednia inwestycja w mieszkanie na wynajem. Tu sprawy się komplikują, bo w ostatnich 5 latach obserwujemy nieco szaloną hossę polskim rynku nieruchomości mieszkaniowych. Ceny są więc już mocno wygórowane, stopa kapitalizacji niezbyt wysoka, a recesja gospodarcza i oczekiwany wzrost bezrobocia grożą presją na spadek (i ściągalność!) czynszów od najemców. W tle cały czas jawi się też groźba podatku katastralnego, który może się pojawić przy pierwszym kryzysie finansów publicznych.
Przeczytaj także
Dalej mamy metale szlachetne, które w ostatnich miesiącach radzą sobie znakomicie. Dolarowe notowania srebra osiągnęły 4-letni szczyt, a kurs złota w USD zbliża się do nominalnego rekordu z 2011 roku. O ile złoto jest tylko przeciętnym zabezpieczeniem antyinflacyjnym, to dane historyczne wskazują, że zwykle dobrze sobie radziło w otoczeniu realnie ujemnych stóp procentowych.
Przeczytaj także
Najbardziej oczywistym – ale też zdecydowanie bardziej ryzykownym – zabezpieczeniem przed inflacją pozostają akcje. Wycena spółki zwykle jest pochodną jej zdolności do generowania gotówki. Jeśli na skutek inflacji giełdowe spółki zwiększają przychody szybciej od kosztów (np. podnosząc ceny w środowisku niskiej presji płacowej, z czym obecnie mamy do czynienia), to udziały w takich firmach zwykle zyskują na wartości. Nawet jeśli przyrost zysków jest tylko inflacyjną iluzją (tj. rosną one nominalnie, ale realnie już nie), to akcjonariusz i tak może się cieszyć z nominalnego przyrostu wartości portfela. Przy czym ryzyko i zmienność są na rynku akcji wyraźnie wyższe niż w przypadku nieruchomości czy złota.
Przeczytaj także
To nie jest pełny katalog inwestycyjnych opcji. Dla odważnych i zorientowanych w temacie pozostają jeszcze kryptowaluty, akcje spółek niepublicznych oraz wszelkiej maści „inwestycje alternatywne” (np. diamenty, wino, dzieła sztuki, etc.). Ważne, aby najpierw uświadomić sobie istotę sytuacji, w której się znaleźliśmy. I aby podjąć grę na własnych zasadach, broniąc oszczędności przed zakusami władz monetarnych. Chcąc nie chcąc właśnie wszyscy staliśmy się finansowymi partyzantami.