Jeśli nie chcemy, aby nasze potomstwo wchodziło w dorosłość z pustymi kieszeniami, powinniśmy jak najwcześniej zacząć gromadzić kapitał na "wyprawkę" w świat. Wbrew pozorom nie jest to zadanie, które przerosłoby możliwości większości rodziców.


Polska wciąż jest krajem na dorobku. Według danych Banku Światowego w 2021 roku PKB na mieszkańca wyniósł 17 841 USD, co stawia nasz kraj na 46. miejscu na świecie. Niby daleko, ale jednak to o 45% więcej niż średnia dla Ziemi oraz rezultat stawiający nas w pierwszej ćwiartce najbogatszych państw i terytoriów, dla których dysponujemy porównywalnymi danymi.
Może i przez poprzednie 30 lat nie zdołaliśmy awansować do grona krajów rozwiniętych, ale jedna rzecz się zdecydowanie zmieniła. Po raz pierwszy od wybuchu II wojny światowej w Polsce pojawiło się pokolenie, które wchodzi w dorosłe życie, odziedziczywszy kapitał zakumulowany przez swoich przodków. Mało kto odziedziczył fortunę, ale już wielu na starcie dysponuje pewnym majątkiem.
ReklamaJeśli nie chcesz, aby Twoje dziecko weszło w dorosłe życie z pustym portfelem, to mam dla Ciebie dwie wiadomości. Pierwsza jest taka, że będzie to oznaczało trochę wyrzeczeń i wysiłku po Twojej stronie. Druga jest taka, że dysponując długim horyzontem inwestycyjnym i odpowiednimi narzędziami, możesz w miarę bezboleśnie wyekwipować swojego potomka w kapitał.
Dziecko – najdroższa inwestycja?
W obliczu dramatycznego spadku dzietności w Polsce zwykło się mówić, że „dziecko to najlepsza inwestycja” w kontekście naszej starości. Skoro potomek ma być inwestycją, to w domowym bilansie staje się kluczową częścią aktywów. Ale dziecko to także ważna pozycja w rodzinnym rachunku zysków i strat. I to pozycja latami stojąca po stronie kosztów. Według obliczeń Centrum im. Adama Smitha koszt wychowania pierwszego dziecka aż do osiągnięcia osiemnastego roku życia to 265 tys. zł. Dwójka dzieci kosztować nas będzie 439 tys. zł. A mówimy tu tylko o kosztach wypuszczenia na rynek „wersji podstawowej”. Bez wyposażenia dodatkowego, np. w postaci prywatnego funduszu stypendialnego czy kapitału na wystartowanie z własnym biznesem. To będzie kosztowało „ekstra”.
Przeczytaj także
Do sprawy można też podejść inaczej. Wyobraźmy sobie, co się stanie, gdy nasza raczkująca (albo już biegająca po placu zabaw) pociecha za kilkanaście lat osiągnie pełnoletność. Mamy wtedy do wyboru dwa modele. Pierwszy, tradycyjny i wciąż dominujący np. na europejskim Południu zakłada, że nasza latorośl pozostanie na naszym utrzymaniu, dopóki się nie usamodzielni, nie znajdzie pracy i własnego lokum. A to może potrwać. Doświadczenia portugalskie czy słowackie mówią, że może to nastąpić dopiero w wieku trzydziestu paru lat. Włosi wręcz zmagają się ze zjawiskiem „dużych dzieci”, czyli nawet 40-latków pozostających na garnuszku starzejących się rodziców.
Jest też drugi model, nazwijmy go „anglosasko-skandynawskim”. W jego ramach młodzi ludzie usamodzielniają się w miarę szybko (czasem nawet przed 20.), ale też często otrzymują wsparcie finansowe ze strony rodziców. To pieniądze na dalszą edukację, wynajęcie pierwszego mieszkania, ewentualnie wkład własny do hipoteki czy kapitał na start własnego biznesu. Nie muszą to być wielkie pieniądze. Ważne, aby w ogóle były. Tak, aby nasze potomstwo nie wchodziło w świat dorosłych z pustymi kieszeniami.
Inwestowanie dla dziecka
Niezależnie od tego, który model wybierzemy (a raczej który wybierze nasz młody spadkobierca), warto się przygotować finansowo. Z inwestycyjnego punktu widzenia sytuacja jest idealna. Dysponujemy długim terminem, konkretnym celem oraz znamy potencjalną oczekiwaną stopę zwrotu, którą możemy sobie przybliżyć na podstawie danych historycznych. To brzmi już prawie jak plan.
Przeczytaj także
Wiemy zatem, że mamy przed sobą kilkanaście lat (optymalnie 18, jeśli za sprawę zabierzemy się od razu po narodzinach dziecka) gromadzenia i inwestowania kapitału. Tak długi horyzont inwestycyjny pozwala na podjęcie wysokiego, ale skalkulowanego ryzyka. Wiemy bowiem, że w przeszłości rynki akcji w długim terminie notowały średnio wyższe stopy zwrotu od bezpiecznych lokat kapitału (uwaga: nie dotyczy to indeksu WIG20). Wiemy zatem, w co mniej więcej inwestować: głównie w rynki akcji, zapewne z niewielką domieszką papierów skarbowych. Kwestia, ile inwestować, pozostaje w gestii rodziców i zależy od ich możliwości finansowych. Niemniej jednak „kwotę bazową” w postaci 500 złotych miesięcznie dostarczają tu podatnicy w ramach rządowego programu „Rodzina 500+”. Sądzę, że lepiej te pieniądze zainwestować, niż przeznaczyć na bieżącą konsumpcję, choćby po to, aby późnej uniknąć kłopotliwych pytań ze strony naszego potomka („Tato, a co zrobiłeś z pieniędzmi z 500+?”).
Skoro już wiemy, dlaczego chcemy zainwestować, jaką kwotę i na jaki termin, to pozostaje nam odpowiedź na pytanie: jak? Po pierwsze najlepiej jak najszybciej. Im szybciej zaczniemy odkładać określoną kwotę, tym więcej czasu będzie dla nas pracowała potęga procentu składanego, czyli proces naliczania odsetek od odsetek, który po odpowiednio długim czasie sprawi, że to właśnie kapitalizacja odsetek będzie odpowiadała za większą część przyrostu kapitału niż bieżące wpłaty.


Po drugie regularnie. Automatyczne, comiesięczne wpłaty nie dość, że wymuszają pewną dyscyplinę inwestycyjną, to jeszcze zmniejszają ryzyko rozumiane jako zmienność osiąganych stóp zwrotu. Unikamy w ten sposób „wrzucenia” w rynek całej gotówki na szczycie hossy (lub w jej okolicach) oraz zwiększamy prawdopodobieństwo, że część wpłat zostanie zrealizowana podczas głębokiej bessy, kiedy to większość inwestorów boi się kupować przecenione aktywa.
Po trzecie ważna jest dywersyfikacja, która redukuje ryzyko inwestycyjne. Dywersyfikacja oznacza podzielenie inwestowanych pieniędzy na wiele klas aktywów, wiele różnych rynków i wiele instrumentów. Chodzi o to, aby nie inwestować wszystkich pieniędzy w akcje jednej spółki, obligacje jednego emitenta albo tylko jeden rynek (np. tylko na GPW).
Po czwarte trzeba się zdecydować, jaką rolę przyjmiemy na rynku. Możemy zostać inwestorami indywidualnymi, samemu dobierając instrumenty do portfela. Oszczędzamy wtedy na wszelakich „prowizjach za zarządzanie” pobieranych przez profesjonalistów z funduszy inwestycyjnych. Z drugiej strony narażamy się na popełnienie wielu elementarnych błędów, które zawodowcom raczej nie powinny się przydarzyć.
Drugą opcją jest inwestowanie pasywne. Tu zamiast wybierać poszczególne akcje czy obligacje, „hurtowo” kupujemy cały rynek poprzez jednostki ETF. Czy to opiewające na indeks akcji, czy benchmark obligacji lub koszyk surowców. Zaletą ETF-ów jest szeroka dywersyfikacja przy bardzo niskich kosztach. Wadą są wysokie minimalne prowizje maklerskie pobierane przez polskich brokerów w przypadku kupowania ETF-ów notowanych na zagranicznych giełdach. Tu z pomocą mogą przyjść coraz popularniejsze na polskim rynku platformy robodaradcze, oferujące automatyczną ekspozycję na globalny rynek akcji i obligacji. Bez kosztów transakcyjnych, lecz za dodatkową opłatą.
Po piąte tanio. W długim terminie nawet jeden punkt procentowy różnicy w rocznej stopie zwrotu przekłada się na zmiany wyniku inwestycyjnego liczonego w dziesiątkach lub nawet setkach tysięcy złotych. Typowe aktywnie zarządzane akcyjne fundusze inwestycyjne dostępne na polskim rynku potrafią pobierać od swoich klientów nawet 3-4% rocznie od wartości aktywów. Uważam, że to poziom opłat nieakceptowalnie wysoki w długim terminie. Dla porównania, opłata za popularny akcyjny ETF zbliżyć się może do zaledwie kilku setnych procenta. Na rynku nie warto przepłacać, tym bardziej że zdecydowana większość aktywnie zarządzanych funduszy w dłuższym horyzoncie nie jest w stanie pobić giełdowych indeksów.
Materiał powstał przy współpracy z Finax. Inwestowanie wiąże się z ryzykiem.
Czytaj na blogu Finax: Inwestuj 500+ dla swojego dziecka za darmo!››