Kolejne mierniki dość jednoznacznie wskazują na wzrost presji inflacyjnej w gospodarce Stanów Zjednoczonych. Także w Europie inflacja od kilku miesięcy znów rośnie. Rodzi to pytanie, czy największe banki centralne nie pospieszyły się z obniżkami stóp procentowych.


W 2024 roku najważniejsi bankierzy centralni świata uznali, że pokonali wyhodowaną przez siebie inflację i zaczęli luzować politykę pieniężną. Europejski Bank Centralny ściął stopy procentowe łącznie o 110 pb., a Rezerwa Federalna o 100 pb. Takie zmiany popierała większość ekonomistów, a rynki finansowe ucieszyły się z tańszego kredytu i wyższych wycen aktywów. Chyba jednak przedwcześnie.
Zacznijmy od Polski, gdzie styczeń przyniósł zaskakująco silny powiew inflacji CPI, która przyspieszyła z 4,7% do 5,3% i osiągnęła najwyższą roczną dynamikę od 14 miesięcy. Pomijając lipiec (gdy podniesiono taryfy na gaz i prąd) oraz kwiecień (podwyżka VAT-u na żywność) był to największy miesięczny przyrost tego wskaźnika od marca 2023 roku. Jeszcze ostrzejszy skok inflacji konsumenckiej zobaczyliśmy na Węgrzech, gdzie podskoczyła ona z 4,6% do 5,5%.


Polska i Węgry nie były tu wyjątkami, lecz raczej wpisały się w szerszy trend reflacyjny. W całej Unii Europejskiej roczna dynamika HICP przyspieszyła w styczniu do 2,8%, a w strefie euro do 2,5%. Co więcej, był to już czwarty z rzędu miesiąc takiego inflacyjnego przyspieszenia w eurolandzie, gdzie inflacja HICP tylko przez jeden miesiąc (tj. we wrześniu ’24) utrzymała się w celu EBC.
Ameryka nadaje inflacyjny rytm
Ale prawdziwym powodem do inflacyjnych zmartwień jest sytuacja w Stanach Zjednoczonych, gdzie w lutym inflacja CPI ku zaskoczeniu większości ekonomistów przyspieszyła do 3,0%. Była to najwyższa dynamika roczna od 7 miesięcy. Lecz najbardziej zadziwił miesięczny przyrost amerykańskiego CPI, który wyniósł aż 0,5% mdm. Był to najwyższy rezultat od sierpnia 2023 roku. Nieoczekiwanie podniosła się także inflacja bazowa (z 3,2% do 3,3%), co sugerowałoby, że presja inflacyjna w USA ma szerokie podstawy i jest silnie zakorzeniona w gospodarce.
Dodajmy do tego, że ten inflacyjny zwrot w górę nastąpił bez większego udziału cen paliw i energii. Na przełomie roku benzyna i olej napędowy co prawda nieco podrożały, ale wciąż są wyraźnie tańsze, niż były rok temu. Jeśli zatem zmieni się trend na rynkach paliwowych, to dostarczy to – nomen omen – paliwa do szybszego wzrostu inflacji konsumenckiej.


Co więcej, powoli wygasa też dezinflacyjny impuls z przemysłu. Przez poprzednie dwa lata globalny sektor wytwórczy pogrążony był w recesji. Fabryki borykały się z silnym spadkiem zamówień, ograniczały produkcję, redukowały zapasy i obniżały ceny wyrobów gotowych. Najnowsze dane sugerują, że ten trend już się wyczerpał i światowy sektor przemysłowy zaczyna łapać wiatr w żagle. A to oznacza możliwość podniesienia cen, który zresztą w statystykach widzimy już od kilku miesięcy. W lutym amerykańska inflacja PPI (czyli roczna dynamika indeksu cen producentów) wyniosła 3,5% i znalazła się najwyżej od dwóch lat. Zatem teraz sektor wytwórczy zamiast działać dezinflacyjne zaczyna działać proinflacyjnie, czego efekty z pewnym opóźnieniem zobaczymy w odczytach CPI.
A są to wyniki jeszcze przed wdrożeniem ceł importowych zapowiadanych przez administrację prezydenta Trumpa. W sensie ekonomicznym cło takie jest podatkiem nakładanym na konsumentów i – ceteris paribus – prowadzi do wzrostu cen oclonych dóbr. I to zarówno tych przywożonych zza granicy jak i tych wyprodukowanych w kraju. Jest to zatem kolejny potencjalnie proinflacyjny czynnik.
Zwykli ludzie znów widzą inflację…
Jednakże chyba najgorszą informacją jest dość gwałtowny wzrost oczekiwań inflacyjnych konsumentów. Bez tego czynnika współcześnie trudno jest wygenerować inflacyjną falę. Ale jeśli konsumenci spodziewają się, że ceny znów zaczną szybciej rosnąć, to prędzej zaakceptują wyższe stawki, co z kolei pozwoli producentom i handlowcom podnieść cenniki.
Lutowe badanie nastrojów gospodarstw domowych zrealizowane przez Uniwersytet Michigan pokazało nie tylko drastyczne pogorszenie sentymentu wśród amerykańskich konsumentów (spadek z 71,1 pkt. do 64,7 pkt. (czyli do najniższego poziomu od listopada ’23), ale przede wszystkim skokowy wzrost oczekiwań inflacyjnych. Abstrahując od nieco wątpliwej metodyki szacowania tej wartości (i to nie tylko w tym badaniu) oczekiwana inflacja za rok podniosła się z 3,3% do 4,3%. Natomiast oczekiwania inflacyjne długoterminowe (tj. 5-letnie) wzrosły z 3,2% do 3,5%.


Wprawdzie w poprzednich latach wskaźnik ten potrafił być znacznie wyższy (wiosną ’22 sięgnął aż 5,4% i był najwyższy od 40 lat), ale jego ponowne „zakręcenie” w górę powinno zaniepokoić władze monetarne USA. Tym bardziej że był to czwarty miesiąc z rzędu wzrostu tego miernika oczekiwań inflacyjnych Amerykanów. Dodajmy do tego, że po marcu 2009 roku wskaźnik ten ani razu nie znalazł się na poziomie 2% lub niższym. A przecież taki jest oficjalny cel inflacyjny Rezerwy Federalnej. Badanie to sugerowałoby, że Amerykanie nie bardzo ufają swojemu bankowi centralnemu (i pewnie mają rację).
…. i rynki finansowe również
Gdyby chodziło tylko o oczekiwania inflacyjne konsumentów, to może sprawa nie byłaby aż tak poważna. Ale tym razem rosnący niepokój zwykłych zjadaczy chleba potwierdzają także przedstawiciele biznesu i rynków finansowych. W grudniu subindeks mierzący siłę wzrostu cen w amerykańskim sektorze usługowym (ISM Servies Prices) w grudniu sięgnął 64,4 punktów i był najwyższy od lutego ’23. W styczniu wskaźnik ten co prawda nieco się obniżył (do 60,4 pkt.), ale nadal sygnalizował nasilona presję cenową w sektorze generującym ok. 80% PKB Stanów Zjednoczonych.
Jeszcze trudniejszym do zignorowania sygnałem ostrzegawczym powinien być wzrost oczekiwań inflacyjnych wśród inwestorów. Mierzy się go obliczając stopę inflacji implikowaną z różnicy pomiędzy obligacjami opartymi o stałą stopę procentową, a tymi indeksowanymi przez wskaźnik CPI. W lutym wskaźnik ten sięgnął 2,66% i była to jego najwyższa wartość od blisko dwóch lat. Oznacza to, że rynek obligacji spodziewa się, że w horyzoncie następnych 5 lat średnioroczna inflacja CPI w Stanach Zjednoczonych istotnie będzie przekraczać 2-procentowy cel Rezerwy Federalnej.


I zresztą trudno się tym oczekiwaniom dziwić, skoro Fed zaczął luzować i tak nieprzesadnie restrykcyjną politykę monetarną przy inflacji CPI będącej znacząco powyżej celu. Poza tym Powellowi i spółce od czterech lat nie udaje się realizować celu inflacyjnego. Także na poziomie inflacji bazowej, która od 45 miesięcy przekracza nawet nie 2%, a 3%. Potwierdziło się zatem, że powellowska mantra „wyżej na dłużej” nie dotyczyła stóp procentowych Fedu, lecz inflacji CPI.
Reasumując, niewykluczone jest, że kilka niezależnych od siebie mierników serwuje nam błędne wskazania i że obserwowane w różnych miejscach nasilenie presji inflacyjnej jest tylko szumem informacyjnym. Wtedy nie ma się czym przejmować, i zapewne inflacja grzecznie powróci do 2%, jak to zakładają prognozy Rezerwy Federalnej.
Albo też, gdy wreszcie ożywią się rynki surowcowe, to inflacja cenowa znów wybuchnie Fedowi w rękach i zobaczymy nie tyle 3%, co może nawet 5% na wskaźniku CPI. Wtedy bankierzy centralni będą mieli problem. Albo zrobią dobrą minę do złej gry i znów będą powtarzać bzdury o „przejściowym” charakterze inflacji. Albo tym razem przyznają się do błędu i wrócą do podwyżek stóp procentowych być może jeszcze w tym roku. A to jest scenariusz, którego chyba nikt na rynku finansowym nie traktuje zbyt poważnie. I w związku z tym nie jest na niego przygotowanym.