Gdy już wydawało się, że Ministerstwo Energii - dzięki wspięciu się na szczyty absurdu - w najbardziej zawiły z możliwych sposobów rozwiązało problem rosnących kosztów produkcji prądu, na scenę powrócił aktor, od którego cały serial się zaczął: Urząd Regulacji Energetyki.
Telenowela pod tytułem "Podwyżki cen prądu" wcale nie zakończyła się na poniedziałkowej konferencji Ministerstwa Energii. Przypomnijmy, minister Tchórzewski zaproponował powstanie nowego funduszu, który miałby być odpowiedzią na wzrost rachunków za prąd. Miałoby do niego trafić 4-5 mld zł i z pieniędzy tych pokryte zostałyby dodatkowe wydatki gospodarstw domowych oraz małych i średnich przedsiębiorstw, wynikające z planowanego wzrostu taryf za energię elektryczną.
Nim jeszcze opadły emocje po ministerialnej konferencji, w plan już został wymierzony solidny cios. I to nie od obserwatorów czy analityków, a od... powoływanego przez premiera urzędnika. Chodzi o prezesa Urzędu Regulacji Energetyki, któremu nie spodobało się, że na fundusz mają złożyć się spółki energetyczne, które nagle na zawołanie ministra znalazły 1 mld zł oszczędności. Zdaniem prezesa URE "pojawiająca się możliwość oszczędności wskazuje, że przedsiębiorstwa energetyczne powinny ponownie przeanalizować i skorygować wnioski taryfowe".


Uwaga prezesa URE jest jak najbardziej logiczna. Spółki energetyczne zawnioskowały o wyższe taryfy, ponieważ wzrosły im koszty. Skoro nagle udało im się znaleźć 1 mld zł oszczędności, o których przy składaniu wniosków taryfowych mowy nie było, wnioski powinny zostać zrewidowane. Ciekawiej robi się jednak, gdy prześledzimy konsekwencje słów prezesa URE i założymy, że koniec końców - przez oszczędności - zostaną zaakceptowane niższe taryfy, niż zostałyby zaakceptowane bez ujawnienia przez ministerstwo "opcji oszczędnościowej". Teoretycznie powinna to być zła wiadomość dla spółek energetycznych - tak zresztą zareagowały ich giełdowe notowania - w galimatiasie stworzonym przez ministra Tchórzewskiego nic nie jest jednak proste.
Przeczytaj także
Problem realny, plan absurdalny
Aby zrozumieć absurdalność problemu musimy cofnąć się do źródła planu ministra Tchórzewskiego. Jest nim jak najbardziej realna kwestia rosnących kosztów produkcji energii elektrycznej, szczególnie z węgla. Mocno wzrosła bowiem cena zezwoleń na emisję CO2, a także samego węgla. To, dla opartej w 80 proc. na węglu polskiej energetyki, spory problem, spółki bowiem za produkcję każdej MWh muszą płacić obecnie więcej niż przed rokiem.
Co z tym fantem zrobić? Zważywszy na to, że sektor energetyczny jest w zasadzie zmonopolizowany przez Skarb Państwa, na horyzoncie rysują się dwa sensowne wyjścia: obciążenie dodatkowymi kosztami spółek lub obciążenie dodatkowymi kosztami klientów (ewentualnie rozwiązania pomiędzy, np. 50/50). Który wariant wybrał minister Tchórzewski? Żaden! Stworzył swój własny, którego nie powstydziłby się sam Stanisław Bareja.
Bareja by tego lepiej nie wymyślił
Spółki - nadzorowane przez ministra - złożyły wnioski o wyższe taryfy, które skutkowałyby podwyżkami rachunków. Aby jednak nie rozsierdzić społeczeństwa, zaproponowano rekompensaty, które miałyby pokryć wzrost cen. Pieniądze na rekompensaty miały pochodzić ze sprzedaży emisji do uprawnień CO2 (jednego ze źródeł problemu). Uprawnienia te rząd sprzedaje spółkom, które przecież zawnioskowały o wyższe taryfy. Koło tym samym się zamknęło. Pieniądze ze spółek przez uprawnienia i rachunki Kowalskich trafiłyby z powrotem do nich.
Przeczytaj także
Okazało się jednak, że rachunki gospodarstw domowych to nie wszystko. Więcej za prąd w przyszłym roku będą musiały płacić samorządy i firmy, a więc de facto, poprzez koszty towarów i usług i tak Kowalski zapłaciłby ze swojej kieszeni za wzrost cen energii. Dodatkowo część firm - i tak już mierząca się z presją płacową - kolejnego wzrostu kosztów mogłaby nie wytrzymać.
Pojawiła się więc propozycja, by rekompensatami objąć małe i średnie firmy. Wówczas jednak brakłoby środków ze sprzedaży uprawnień, w ekspresowym tempie poproszono więc spółki, by znalazły u siebie oszczędności i dołożyły od siebie 1 mld zł do puli rekompensat. Ów 1 mld zł, zaoszczędzony przez spółki, przez rekompensaty miałby trafić do... tychże spółek. I tutaj wracamy do momentu, w którym jesteśmy obecnie, gdy nogę w drzwi wkłada prezes URE, który nota bene jako pierwszy rozpoczął dyskusję o potrzebie... podwyżek taryf.
Wyborcze przerzucanie z kieszeni do kieszeni
A przecież - jeżeli nie chciano obciążać dodatkowym kosztem społeczeństwa - wystarczyło tylko poinstruować spółki, by o wyższe taryfy nie wnioskowały albo zawnioskowały np. o podwyżkę o 10 proc., a nie 30 proc. Dla spółek przecież teoretycznie nie ma znaczenia, czy miliard otrzymają poprzez rekompensaty, do których same ów miliard wpłacą, czy po prostu wygenerują ten miliard z oszczędności nieprzymuszone przez rekompensaty. Pojawia się zresztą zasadne pytanie dlaczego spółki, skoro tak szybko znalazły ów 1 mld zł dla ministra Tchórzewskiego, nie mogły tych oszczędności wygenerować same z siebie wcześniej?
Plan Tchórzewskiego dotyczący rekompensat wydaje się czysto polityczny. Rząd miał znowu być tym, który coś daje, a przecież jak daje, to znaczy, że jest dobry (a przynajmniej tak ma się wydawać wyborcom). Najlepiej świadczy o tym fakt, że projekt rekompensat szacowany był tylko na 2019 rok, a więc po wyborach parlamentarnych mógłby wygasnąć. Jego wstępna propozycja pojawiła się zaś tuż przed wyborami samorządowymi, gdy okazało się, że problemu wzrostu cen produkcji energii nie da się dłużej ukrywać (wcześniej przedstawiciele rządu deklarowali, że podwyżek może w ogóle nie być). Widać było jak projekt rekompensat rozrastał się wraz z kolejnymi znajdowanymi w nim lukami. Tyle, że jego rozrost powodował kolejne problemy i doprowadził do absurdalnej sytuacji, w której tkwimy teraz.
Quo Vadis energetyko?
Warto także wspomnieć o wątku, który często bywa pomijany. Jednym z powodów wzrostu kosztów są zezwolenia na emisję CO2. Pomijając kwestię słuszności polityki klimatycznej i sensowności tego typu opłat - to temat na osobny artykuł - trzeba zdać sobie sprawę, że tak obecnie prezentuje się stan rzeczy i póki co nie widać, by Unia miała się z tego wycofać.
Pieniądze za sprzedaż praw miały nam posłużyć na rozbudowę OZE, która sprawiłaby, że w przyszłości potrzebowalibyśmy mniej pozwoleń na emisję. Minister Tchórzewski chce zaś fundusze te rozdać na rekompensaty. Teoretycznie trafią one do spółek i spółki mogą z nich finansować projekty OZE czy jądrowy, obecnie jednak finansują także np. budowę Ostrołęki C, czyli elektrowni węglowej, która problemu z pozwoleniami na emisję CO2 raczej nam nie rozwiąże.